Wracałam dziś około godziny 10 z pobrania krwi (przegląd medyczny niezbędny do tego, aby otrzymać wizę roboczą) z Sofką w wózku. Trasa była długa, wiodła głównie wzdłuż ulicy Profsojuznej. A w portfelu miałam gruby banknot - 5000 rubli (czyli około 500 złotych). Tak mnie przyjemnie te pieniądze paliły, tak mnie łaskotały, tak prosiły: "no wydaj nas, no kup coś". Najprzyjemniej byłoby wejśc do sklepu z ciuchami, a nie brakowało ich po drodze. Albo jeszcze lepiej: z butami! A na odcinku Akademiczeskaja-Profsojuznaja sklepów i z jednym, i z drugim jest mnóstwo. Niestety! Zazwyczaj do raju konsumpcyjnego prowadzą trzy schodki, a dalej podwójne drzwi, z których pierwsze otwieraja się na zewnątrz, a drugie do środka. Dla mnie z Sofką jest to przeszkoda nie do pokonania. Powzdychałam zatem smętnie do ładnie ubranych manekinów na wystawach i pomyślałam, że fajnie byłoby kupić choćby mleko, twaróg i kefir (strasznie lubię nabiał!*). To o tyle prostsze, że sprzedaje się je w budkach, do większości z nich żadne schodki nie prowadzą, Niestety, na całej trasie nie znalazłam ani jedego sklepiku, który spełniałby dwa warunki: mogłabym zrobić w nim zakupy z dziecięcym wózkiem oraz ekspedientka wydałaby mi resztę z pięciotysięcznego banknotu.
Nie pamiętam, żeby w Polsce były takie problemy z wydawaniem reszty. To kolejna przypadłość czysto rosyjska. Przy czym, o ile w Polsce w takim wypadku ekspedientka idzie rozmienić pieniądze, to tutaj oczekuje się tego od klienta! Ja w takiej sytuacji udaję, że nie wiem o co chodzi, a kiedy sprzedawca zwraca się do mnie wprost, żebym rozmieniła banknot, to rezygnuję z zakupów. Bo chciałabym być w sklepie obsłużona, a nie obsługiwać.
Tyle rzeczy mnie w Moskwie drażni i wkurza, że aż się dziwię temu, że jednak tu mieszkam i jestem ogólnie zadowolona. Moje zadowolenie wynika chyba głównie z tego z kim jestem, a nie gdzie jestem. A odkąd mam ze sobą zawsze Sofkę w wózku i moskiewskie atrakcje w postaci spacerów po centrum, teatrów i restauracji stały się przeszłością, to zobaczyłam Moskwę z trochę innej strony. Oczywiście, wiele doceniłam, na przykład rosyjską służbę zdrowia (ale to temat na oddzielny post). Jednak trudy dnia codziennego matki z wózkiem przeważają. I zrobiłam się strasznie marudna. Za każdym razem, kiedy stoję na skrzyżowaniu (a światła zmieniają się tu tak długo!) to obruszam się wciąż na nowo o to samo. Już mnie samą to denerwuje, ale nie mogę się powstrzymać, żeby nie pomstować na kierowców, którzy zatrzymują się na pasach, parkują na chodnikach, wyprzedzają na trzeciego, niespodziewanie wyskakują zza zakrętu i bez przerwy trąbią. Piesi zachowują się jakby im życie było niemiłe, przechodzą po pięciopasmówkach pomiędzy rozpędzonymi samochodami, nie czekają na zielone światło i lezą jak krowy. Do tego wszechobecny papierosowy smród oraz szpetota. W ciągu kilku cieplejszych dni ludzie zdążyli wyskoczyć z czerni i wbić się w bardziej radosne kolorki. Aż miło było popatrzeć. Niestety, znów zrobiło się wstrętnie zimno, resztki czarnego śniegu zalegają na łysych trawnikach, wokół szkielety bezlistnych drzew i brudne samochody. A zmęczone i rozdrażnione ludziska znowu w zimowych czarnych kurtach.
***
Zrobiłam przerwę w pisaniu i w tym czasie przeszła mi ochota na marudzenie. Jestem pełna energii, bo wkrótce pojadę do Warszawy, która - w porównaniu z Moskwą - jest miastem przyjaznym dla matek z dziećmi. Przynajmniej tak mi się wydaje z odległości. Pojadę, przekonam się. Teraz układam plan i wybieram miłe miejsca, do których bez problemu wejdę z wózkiem. Nie mówiąc już o tym, że dojadę do nich niskopodłogowym autobusem.
*Niedawno moje podniebienie zapoznało się ze smakiem ряженки i zakochało się w nim. Wydaje mi się (czy mam rację?), że ten boski mleczny napój nie ma swojego odpowiednika w Polsce.