7 lut 2012

Hongkong - wioska Tai O i posąg Wielkiego Buddy

Wioska Tai O, choć jest eksploatowana turystycznie, to zachowała w sobie wiele autentyczności. Owszem, jest bazar rybny, tam można kupić małże, ryby, kraby, surowe, suszone, gotowane, marynowane i wszelkie inne, można kupić też trochę pamiątek, ale poza tym wioska Tai O żyje swoim spokojnym rytmem, a mieszkańcy się turystami w ogóle nie przejmują. Ani nie zajmują.


Zupełnie inaczej jest z kompleksem Wielkiego Buddy, który zbudowany został po to, by przyciągać, zachwycać, oszałamiać. Do Buddy dotarliśmy we mgle, w mżawce. Przywitały nas przechadzające się po kompleksie krowy. Potem z mgły wyłaniały się postaci powracających turystów (dotarliśmy tam wieczorem, jako jedni z ostatnich), aż wreszcie ukazał się nam On. Dzieliło go od nas 260 chyba schodków. Wielki, okrągły, zadowolony, z wyciągniętą dłonią, z przyjaznym uśmieszkiem. Warto było się wspinać.




6 lut 2012

Hongkong

Dobrze, że zaczęliśmy podróż od HK i Makao, bo dzięki temu stopniowo zanurzaliśmy się w egzotykę i przyzwyczajalismy do coraz wyższej temperatury. W HK ogólnie rzecz biorąc było dużo ludzi i mało miejsca. Drapacze chmur i mrówkowce, w których mieściły się nie tylko mieszkania i biura, ale i restauracje, fast-foody, sklepy, salony spa, etc. Ludzi było mrowie, ale chodzili jakoś spokojniej niż Moskwianie, nie obijali się o siebie wcale, a przede wszystkim – co zauważyliśmy dopiero po jakimś czasie – nie poganiali się i nie przepychali. Nie dopuszczali też do zaistnienia sytuacji, w której mogliby okazać się niekompetentni lub zmuszeni do powiedzenia „nie”. Bardzo irytujące dla nas było, że wiele zagadnietych po angielsku osób po prostu odwracało się do nas plecami. Z początku traktowaliśmy to jako zwykłą nieuprzejmość, a później dotarło do nas, że tak reagują osoby nieznające angielskiego. Niechęć do okazania swojej niekompetencji przejawiała się także w „zawieszeniu się” naszego rozmówcy na tym, co znał.

HK jest egzotyczny, ale to świat cywilizowany, metropolia, która choć nie należy do świata zachodniego, to wiele z niego przejęła. Na każdym kroku można poczuć, że to niegdysiejsza brytyjska kolonia, podczas gdy w Wietnamie francuskich śladów ostało się znacznie mniej. Poza tym, w dobie TV i internetu, – i to jest szalenie przykre, – mało co może nas jeszcze zaskoczyć. Okazało się, że ja już HK widziałam, że miałam w głowie te obrazy ulic, reklam, drapaczy chmur, że on mnie nie zadziwia. Tym bardziej, że jestem wielbicielką filmów z Jackie Chanem (znalazłam nawet jego gwiazdę w hongkongskiej Alei Gwiazd! A także gwiazdę Bruce’a Lee). Nieprzyjemnie zaskoczył mnie ruch uliczny (i ten rodzaj zaskoczenia miał się utrzymać do końca naszej podróży), bo choć był uporządkowany, to w odwrotny do naszego sposób. W HK (ale nie w Makao, dawnej kolonii portugalskiej), panuje ruch lewostronny. Dla niewprawnych turystów na ulicach narysowane są strzałki z napisami „patrz w lewo” i „patrz w prawo”, ale co z tego, kto by czytał napisy, jeśli odruch jest silniejszy. A jeżdżą szybko. Poza tym autobusy i tramwaje były dwupiętrowe (co samo w sobie jest fajne) i bardzo wąskie. Ale rekordy wąskości pobiły, moim zdaniem, tramwajowe przystanki. Były tak wąziutkie, że można było na nich stać tylko sznureczkiem, jeden obok drugiego, ramię w ramię. I z jednej strony ściana, a z drugiej tory. Klaustrofobiczne. No i ani do tramwaju, ani do autobusu nie można wejść z wózkiem: trzeba dzieciaka wyjąć i wózek złożyć. Ale narzekając na tę niedogodność nie wiedziałam jeszcze, że w Wietnamie wózek w ogóle nam się nie przyda…

W HK zwiedziliśmy naprawdę wiele, w ogóle podczas całej podróży zrealizowaliśmy nasz plan maximum, choć myśleliśmy, że ze względu na Sofkę trzeba będzie go okroić. Zwiedziliśmy piękny Hong Kong Park, do którego można wjechać windą (park leży na wzgórzu) z centrum handlowego, ale nie wiedzieliśmy o tym i drapaliśmy się z wózkiem pod górkę; pojechaliśmy, otoczeni dzikim tłumem, na Szczyt Wiktorii, z którego rozciąga się piękny widok na całe miasto; obejrzeliśmy laserowe show na Półwyspie Kowloon; przeszlismy się po Alei Gwiazd; oglądaliśmy miasto z 43 piętra Banku Chin; zajrzeliśmy do Muzeum Herbaty, pojechaliśmy do rybackiej wioski Tai O oraz obejrzeliśmy najwyższy chyba posąg siedzącego Buddy na świecie.







1 lut 2012

Podróż z dzieckiem...

... to żaden problem. Mieliśmy ze sobą dobrze wyposażoną apteczkę, z której wcale nie korzystaliśmy. Przydał się tylko krem od słońca (nam wszystkim). Sofka miała codziennie tyle wrażeń, że sen i apetyt stale dopisywały. Jedzenia dla niej trochę wzięliśmy ze sobą, a trochę kupiliśmy na miejscu. Sofka przede wszystkim jadła z nami. Nauczyła się pić ze słomki (sok kokosowy) i jeść pałeczkami (nieudolnie, ale z zapałem). Jadła wszystko to, co my, ponieważ ani razu nie trafiliśmy na żadne ostre danie, a wszystko było świeże i smaczne.














Azjaci kochają dzieci, a obok białego dziecka nie umieją przejść spokojnie. Dotknąć rączki, albo nóżki, zagadać, przytulić, wziąć na ręce, podkarmić, a przede wszystkim – sfotografować. Podobizna Sofki gości pewnie na dziesiątkach blogów, w albumach i w telefonach. Każdy spacer, każde wyjście do restauracji, każdy lot samolotem kończyły się nieodmiennie tym, że Sofka siedziała na rękach u obcych ludzi - i wszyscy byli absolutnie szczęśliwi.

Gdyby nie Sofka, to nie nawiązalibyśmy tylu – przelotnych, ale zawsze – znajomości. Nie byłoby tysiąca rozmów, uśmiechów, zachwytów, nie byłoby wielu cennych momentów, które tak bardzo wzbogaciły naszą podróż. Bo Sofka wcale nas nie ograniczała, ale na odwrót – otwierała przed nami nowe możliwości i nowe doświadczenia.