24 lip 2009

19.05.2008, poniedziałek

Dziś wróciłam z Petersburga. Spędziłam tam cudowny weekend i wróciłam zmęczona, ale bardzo zadowolona. Miasto jest mniejsze od Moskwy o jakieś 6 milionów mieszkańców i to się czuje. Ludzie są spokojniejsi, milsi, a nawet się uśmiechają. Odpowiadają na pytania i nie pchają się w metrze. Nie strach przechodzić przez ulice – samochody zatrzymują się przed pieszymi. Jednym słowem – w tym mieście można by było żyć, gdyby nie klimat… Przyjechaliśmy na miejsce w sobotę o 4.30 rano. Od razu poszliśmy do kas kupić bilet powrotny. Kasjerka sprzedała nam bilet na bardzo późny pociąg, a na pytanie Dimy, czy jest prawdopodobieństwo, że pojawią się bilety na wcześniejsze pociągi, odpowiedziała z kamienną twarzą: „Prawdopodobieństwo jest, ale tak małe, że go nie widać”. Potem na piechotę zwiedzaliśmy centrum, przechadzaliśmy się po Newskim Prospekcie i obserwowaliśmy, jak miasto powoli budzi się do życia. Piękna architektura, zupełnie inna niż w Moskwie. Moda jakby bardziej zachodnia, szczególnie kobiety były mniej strojne niż w stolicy. Masy turystów, głównie ze Skandynawii, przemieszczały się po szerokich, wygodnych i równych chodnikach. Wszędzie czysto. Nikt nie pluje, nie rzuca kiepów pod nogi. Aż straszno. Największym szokiem było dla mnie metro. Zbiegając na stację już przygotowałam łokcie i nabrałam rozpędu – jakim zdumieniem dla mnie było, że ludzie spokojnie wchodzą i wychodzą z wagonów, a drzwi nie zatrzaskują się po upływie 30 sekund. Podobno od razu było po mnie widać, że przyjechałam z Moskwy. Weekend minął nam w podniosłym, sportowym nastroju – przyjechaliśmy tuż po sukcesie Zenitu i mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć szaleństwo Petersburżan: szaliki, flagi, reklamy i nieustające rozmowy o piłce nożnej. A wyjeżdżaliśmy wśród wiwatów na cześć rosyjskiego hokeja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz