24 lip 2009

15.02.2008, piątek

Jest już grubo po północy, więc napisałam, że to piątek, ale właściwie dla mnie to jeszcze ciągle ten sam dzień, czyli czwartek. Leżę w łóżku, piję piwo i smucę się, bo zalałam chnę za dużą ilością wody i nie mogłam pofarbować sobie włosów. Na dodatek okazało się, że zapomniałam wziąć z sobą do Moskwy tekturowe pilniki do paznokci, jestem załamana. Wszystko musze zrobić (włosy i paznokcie) jutro przed zajęciami, a wieczorem przyjdą do nas ruscy studenci z naszej grupy, bo zaprosiliśmy ich na party do naszego akademika. A konkretniej do naszej multifunkcjonalnej kuchni. I leżę teraz taka wściekła w łóżku i nawet zapewnienia moich współstudentów o tym, że wyglądam bosko nie są w stanie poprawić mi humoru. Dziś były Walentynki. Rosjanie pod względem adoracji kobiet (przed ślubem) biją na głowę wszystkich! Co krok można natknąć się na całodobowe kwiaciarnie i codziennie panowie biegają z kwiatami, ale dziś to już było zjawisko masowe! Hurtownia kwiatów w Rosji to chyba biznes pewniejszy niż ropa! Róże, baloniki w kształcie serc, przepełnione kina… prawdziwie świąteczna atmosfera. Muszę przyznać, że ulegam czarowi rosyjskich dżentelmenów. Każdy przytrzymuje drzwi, podaje palto, nosi zakupy, a nawet otwiera przed kobietą drzwi samochodu i jest to absolutnie spontaniczne i naturalne. I tak to przyjmują kobiety – jako należny im hołd składany przez płeć brzydką. Podoba mi się to! Poszłam w odwiedziny do Instytutu Polskiego w Moskwie na ul. Klimaszkina. Chciałam ich pozdrowić serdecznie od IP w Berlinie, obejrzeć, jak sobie pracują i podpytać o różne moskiewskie sprawy. Nieprzygotowana na spadek temperatury, jaki nastąpił w nocy, wyszłam na miasto bez rajstop pod dżinsami i bez podkoszulka pod bluzką i swetrem. Tragedia, zmarzłam na kość. Nie dość, że nie mogłam tego Instytutu znaleźć, to jak już znalazłam, nie wpuszczono mnie do środka! No, skandal! (Pisze o tym tak ponuro, bo nadal myślę o swojej farbie do włosów i o tym, jak wcześnie będę jutro musiała wstać… ). IP mieści się na jednym terenie wspólnie z ambasadą. Nigdzie nie widać normalnego wejścia. Wredny strażnik (większość tutejszych strażników to wredoty), specjalnie nas wysłał w złym kierunku i na tym mrozie musieliśmy okrążyć całą wielką posesję dookoła. Podeszłam do polskiego strażnika za ciemną szybą pancerną i spytałam, jak wejść do IP. Przepytał mnie bardzo dokładnie, ale w końcu pilnuje ambasady, więc przyjęłam to jako zło konieczne. Wylegitymowałam się, opowiedziałam, że też pracowałam w IP, że chciałam zobaczyć, jak wygląda IP w Moskwie. Zapytał, czy wiem, że w IP właśnie nie ma żadnych imprez i że nie może mnie wpuścić. Mówię, że wiem, ale że chyba mimo to można wejść do IP, jeśli się chce porozmawiać z pracownikami. Zadzwonił do dyrektorki IP i coś jej szeptał. Przekazał mi pytanie, po co właściwie chciałabym wejść do IP. Odpowiedziałam, że jeśli to jest tak duży problem, to w ogóle nie muszę tam wchodzić. Poprosiłam tylko, żeby przekazał serdeczne pozdrowienia od zespołu IP w Berlinie i zwrócił mi moje dokumenty. I tak wyglądały odwiedziny w Instytucie Polskim w Moskwie. Nie będę im już więcej przeszkadzać w ich pracy. Wreszcie udało nam się pójść do kina (to było już trzecie podejście) na świetny rosyjski film „Kaczeli” („Huśtawka”). Zdaje się, że Rosjanie szukają nowego ideału prawdziwego rosyjskiego mężczyzny. No, a poza tym rok 2008 to Rok Rodziny w Rosji. Film się w to idealnie wpisuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz