24 lip 2009

14.03.2008, piątek

Dziś po raz czwarty z rzędu musiałam wstać bladym świtem, bo wczoraj uprzytomniłam sobie, że na świąteczną podróż do Warszawy potrzebna mi jest jeszcze białoruska wiza tranzytowa - w przeciwnym razie moja podróż zakończy się w Brześciu. Z samego rana pojechałam do białoruskiej ambasady. W metrze ścisk nie do wytrzymania, na schodach ścisk - pierwszy raz miałam w metrze klaustrofobiczne lęki. Schody ruchome na stacjach są tak długie i strome, że można dostać zawrotu głowy. Na ulicy też tłok, wszyscy szarzy, ponurzy i nieprzyjemni. Sznur brudnych samochodów, żaden nie przepuści pieszego, nawet jeśli ten będzie stał na pasach kwadrans. Może to trochę wina tego, że jest marzec – brud, roztopy, plucha i wszystkie odcienie szarości, to musi wpływać na psychikę. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że pani, która przyjmowała moje dokumenty była bardzo uprzejma i pomocna. No, a poza tym roztopy się kiedyś skończą. Mieliśmy dziś ostatnie zajęcia z naszym niezrównanym wykładowcą Fursowem. Każdy jego wykład to prawdziwa intelektualna przygoda! On z łatwością porusza się w czasie i przestrzeni: dziś byliśmy w starożytnym Rzymie, w średniowiecznym Konstantynopolu, w industrialnej Anglii, w Chinach i Japonii, w górnym paleolicie oraz współczesnej Europie i Ameryce. To, co opowiada nam profesor Fursow ma lekki posmak teorii spiskowej, ale wierzę w każde jego słowo. Ten człowiek jest genialny. A wczoraj z samego rana pojechaliśmy (Fredka, Carolin, Sergej i ja) wraz z grupą milczących studentów trzeciego roku do społecznego centrum pomocy niepełnosprawnym dzieciom. To była pierwsza tego typu instytucja, którą odwiedziłam w Moskwie i zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Prowadzona przez zaangażowanych ludzi, bardzo transparentna – mogliśmy wszystko zobaczyć, zajrzeć w każdy kąt i dowiedzieć się szczegółow o prowadzeniu i finansowaniu centrum. Wczoraj były też urodziny Fredki. Skończyła o 5 lat więcej niż ja przed miesiącem. Znów była okazja do picia szampana. Potem dołączyłam do grupy joggingowej (Fredka, Susanne i Tina). Nasz kampus ma 55 hektarów, a my obiegłyśmy go dookoła z nawiązką (nawiązka to teren osiedla, staw, parking). Omal nie wyzionęłam ducha. Następnym razem będzie już lepiej. Rejon „Weszniaki”, w którym mieszkamy, jest po zmroku bardzo nastrojowy. Zamiast brudu, błocka i socrealistycznej architektury widać tylko światła setek mieszkań, drzewa i różowe niebo. Później wymieniłyśmy Susanne na Carolin, a Tinę na Natalkę i poszłyśmy na bilard. To jedyna atrakcja, którą mamy w zasięgu 10 minut marszu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz