24 lip 2009

13.05.2008, wtorek

Nie dość, że jestem przeziębiona, to jeszcze nadeszła kolejna fala kryzysu, wywołana… kryzysem innych. Moi Niemcy padają jak muchy przygnieceni rozczarowaniem, stresem i tęsknotą za porządkiem i systematycznością. Po wczorajszych kuchennych rozmowach jestem na nich zła i rozżalona! Niby wszyscy są tacy tolerancyjni, niby znają podstawy międzykulturowej komunikacji, a jednak nie potrafią się zdystansować. Z wieloma ich argumentami się zgadzam, i jeszcze jeśli dochodzą do tego ich kryzysu osobiste przesłanki, to nie ma o czym dyskutować, ale zarzut pod adresem wykładowców, że nie byli ciekawi nas i nie zrobili rundy zapoznawczej powalił mnie na kolana. Teraz ja jestem w kulturowym szoku i zastanawiam się, co jest ważniejsze na uniwersytecie: nauczyć się czegoś, czy się zaprezentować? Nie lubiłam swoich studiów w Niemczech, bo miałam wrażenie, że studenci zabierają głos bez potrzeby, dyskutują o niczym, za to używając wyrazów obcego pochodzenia i są straszliwie wyemancypowani względem profesorów. Wczoraj się dowiedziałam, że uniwersytet to dialog ludzi równych. No, to w takim razie możemy usiąść w kółeczku i sobie poopowiadać co chcemy, tylko czy my naprawdę mamy tyle samo do powiedzenia co nasi profesorowie? Może jednak trochę szacunku dla ich wiedzy i doświadczenia nie zaszkodzi poczuciu własnej wartości moich współstudentów? Chwilami mam wrażenie, że oni przyjechali tu, nie aby się czegoś nauczyć, ale żeby pouczyć Rosjan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz