24 lip 2009
03.02.2008, niedziela
Wczoraj w Rus-Markecie kupiłyśmy krojoną wędlinę i sery poukładane na plastikowych tackach. Dziś otworzyłyśmy je i okazało się, że plastry mają chyba po centymetrze grubości. Niby można się było tego spodziewać, a mimo to zaskoczenie! Ma to swój plus: można się szybko najeść.
Na całym świecie bramki do metra są zamknięte i po skasowaniu biletu otwierają się. W Moskwie bramki są otwarte, a jeśli nie skasujesz biletu i spróbujesz przejść przez nie, to złapią cię wpół. Właśnie to mi się dziś przydarzyło, bo przytknęłam bilet ze złej strony: bramka ścisnęła mnie za nogi, a wokół rozległa się wesoła muzyczka. Jakie to znaczące: niby masz coś na wyciągnięcie ręki, ale jak tylko podejdziesz bliżej, to ściskają cie macki, a dookoła ludzie się cieszą z cudzego problemu.
Ludzi pełno, tłumy na ulicach i w metrze. Umówiłam się z Graziellą na stacji – szukałyśmy się przeszło godzinę, wysyłając rozpaczliwe sms-y przez Niemcy i biegając z jednego peronu na drugi. Podobno to w Moskwie normalne. Graziella, Włoszka o zacięciu słowiańskim, nawija po rosyjsku lepiej ode mnie. A na dodatek sprawia wrażenie całkowicie zaaklimatyzowanej. Nie drażni ją ani lód na chodnikach, ani lodowaty głos ekspedientek. Uspokajała mnie: do czerwca się przyzwyczaisz.
Pierwszą restauracją, do której poszłam w Moskwie był czeski „Pilsner”. Zamiast pielmieni zjadłam więc knedliczki. Potem spacerowałyśmy po mieście – Łubianka, plac Czerwony, Kreml, cerkiew Wasyla, GUM, etc. Pięknie, śnieżnie, mroźnie, ślisko. Jak do tej pory najbardziej jestem pod wrażeniem tej ślizgawicy na ulicach: czy osiedlowa uliczka, czy samo centrum miasta – tak, jak w Berlinie trzeba uważać na psie kupy, tak w Moskwie trzeba omijać ślizgawki.
Wróciłyśmy grubo po 23, a to ponoć jest godzina zero w akademiku. Ale my z Germanii, nam wolno. Pogawędka z administratorką, z naszej grupy jeszcze nikt nie dojechał, a to oznacza, że jutro nie ma zajęć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz