25 lip 2009

Parada z okazji dnia św. Patryka

Ben, urodzony w Północnej Irlandii, namówił nas do oglądania parady, która miała się odbyć w Moskwie już po raz trzeci. Nie bardzo wiadomo dlaczego akurat Dzień św. Patryka i Irlandczycy tak bardzo spodobali się władzom Moskwy, że właśnie dla nich co roku na 3 godziny blokowane są ulice w rejonie Arbatu. Globalizacja jest faktem, popkultura się szerzy – myślałam sobie – moskiewska parada irlandzkich piwoszy będzie na pewno taka sama, jak wszelkie parady, jakie dotąd widziałam: będzie głośno, kolorowo (z przewagą zielonego, naturalnie), będą budki z piwem i zakąskami, muzyka i karnawałowy nastrój. Niedzielny poranek jakby temu sprzyjał: świeciło słońce i było wiosennie. Świeżość niedzielnego poranka była złudna, podobnie, jak moje wyobrażenia o rosyjsko-irlandzkiej zabawie. Dzień był nadzwyczaj chłodny, wiał przenikliwy wiatr, a chwilami nawet popadywał śnieg. Dzień wcześniej, czekając ponad 30 minut na mrozie, wśród wirujących płatów śniegu na elektriczkę, snułam rozważania o wpływie klimatu na kulturę. Jako etnolog wiem, że bujdą jest, iż wszyscy południowcy są otwarci i radośni, a ci z północy zimni i ponurzy. Każda kultura rozwija się po swojemu, a kody kulturowe to coś więcej niż temperatura powietrza, ale… coś w tym jest. Jeśli przez pół roku jest zimno, a do tego jeszcze jest brudno, to nic dziwnego, że ludzie chodzą przygarbieni i ubrani w czarno-bure kurtki. (Po dwóch moskiewskich zimach przechodzonych w białej kurtce, też obiecałam sobie na trzeci sezon kupić kurtkę w kolorze najbrudniejszej czerni). Klimat wpływa nie tyle na wartości danej kultury, co na dominujący styl życia. Wychodząc z metra miałam wrażenie, że znajduję się w tłumie, który podąża wprawdzie w kierunku parady, ale docelowo idzie na pogrzeb. Gdzieniegdzie przebłyskiwał zielony akcent ubrania, ale tłumek był czarno-szary, zmarznięty i spięty. Na paradzie powitali nas mundurowi i bramki bezpieczeństwa, przez które trzeba było przejść. Parada była, w porównaniu do berlińskich, maleńka, króciutka (godzina) i cichutka. Jedyne dźwięki to stłumiona muzyka orkiestry wojskowej oraz bębnów. Przez chwilę radośnie krzyczały dziewczyny jadące na ciężarówce-reklamie Kerrygold, przebrane za krówki. Potem przeszły kolorowo ubrane dzieci, potem pięciu huzarów, potem przejechały trzy reklamowe samochody firmy kurierskiej DHL, a pomiędzy nimi szła dziewczyna z maleńkim pieskiem, do którego przywiązany był balonik. Baliśmy się z Dimką, że piesek lada moment odfrunie. Potem przeszły starsze kobiety ubrane w rosyjskie stroje ludowe, a wraz z nimi mężczyźni, ubrani w stroje ludowe lat 90-ych: szyk bazarowy, tzn. czarne skórzane kurtki. Wrażenie dysonansu było ogromne, całość dosyć intrygująca. Największe wrażenie zrobił na nas przemarsz psów różnych ras irlandzkich i ich właścicieli. Publiczność stała ciasnym szpalerem wzdłuż ulicy – ogrodzonej metalowymi płotkami i chronionej przez niemal równie gęsty szpaler mundurowych. Oni też mieli psy. Widzowie byli spokojni, nieruchomi, robili zdjęcia i czasami uśmiechali się. Byli w bardzo różnym wieku. Młodzi byli nieco bardziej kolorowi niż starsi. Ci, którzy wyróżniali się karnawałowym ubiorem byli w większości obcokrajowcami lub byli w wieku licealnym. Młodzież w wieku licealnym wydała mi się dosyć podobna do polskiej młodzieży licealnej sprzed około 10 lat. Dla tych kolorowych ludzików godzinna parada na mrozie i wietrze była za krótka, toteż po jej zakończeniu wszyscy podążyli na stary Arbat. Tam zrobiło się nagle gęsto od szczudlarzy, facetów w spódniczkach i ludzi z balonikami, co właściwie dla Arbatu niczym nadzwyczajnym nie było. Ponieważ, wbrew moim oczekiwaniom, nigdzie nie było straganów z jedzeniem i piciem, my także podążyliśmy na stary Arbat – rozgrzać się gorącą czekoladą, a nie Guinessem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz