25 lip 2009

23 czerwca 2009, Weekendowe atrakcje

Weekend minął przyjemnie, pracowicie i był pełen wrażeń. W sobotnie popołudnie poszliśmy najpierw do Państwowego Muzeum Darwina, a potem do Wielkiego Moskiewskiego Cyrku na Prospekcie Wernadskogo. Cyrk, wbrew moim obawom, okazał się świetną rozrywką: to było przedstawienie „Zołotoj buff” (polecam!), na które składały się popisy trup cyrkowych z różnych państw. Największe wrażenie zrobiły na mnie akrobatyczne popisy duetu z Azerbejdżanu („Kraina miłości”) oraz Białorusinów („Disco z lat 80-ych”). Ale nie tylko ich podniebne wyczyny zapierały dech w piersi! Gdy oglądałam, jak Rosjanin z zawiązanymi oczami chodzi po zewnętrznej stronie ogromnego kręcącego się koła, to wspomniałam ze wstydem, jak ja niedawno bałam się jeździć na rolkach. Niesamowite były też gimnastyczki z Mongolii, które wykonywały skomplikowane figury stojąc na jednej ręce! Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie numery z tresowanymi zwierzętami: tańczące konie oraz lwy i tygrysy. Dla mnie był to przykry widok, a nie emocjonujące show. Cyrki w Moskwie są dwa: stary i nowy. My byliśmy w nowym, stary znajduje się na Cwetnom Bulware. Dyrekcja cyrku na Prospekcie Wernadskogo, nieco szumnie, reklamuje się sloganem, że być w Moskwie i nie zobaczyć przedstawienia w Wielkim Moskiewskim Cyrku, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla. Cyrk ten został zbudowany w 1971 roku i ze swoimi 3328 miejscami dla publiczności jest, jak zapewnia administracja, największym stacjonarnym cyrkiem wszechświata. Arena ma 18 metrów głębokości i zmienne podłoża – dla przedstawień konnych, iluzjonistycznych, wodnych, świetlnych i na lodzie. W cyrku pracuje około 300 artystów, ponadto w każdym sezonie goszczą na Prospekcie Wernadskogo zagraniczne trupy (trochę makabrycznie to brzmi ;). Stary cyrk Moskwy, którego (jeszcze) nie widziałam, czyli Cyrk Nikulina na Cwetnom Bulware to jeden z najstarszych cyrków Rosji. Jego gmach powstał w 1880 roku, dla ówczesnego cyrku Alberta Sałamonskogo. Od tamtego czasu ulegał wielu przebudowom. Od 1982 do 1997 roku jego dyrektorem był Jurij Wladimirowycz Nikulin, zasłużony artysta ZSRR. Występował w roli cyrkowego klowna, ale także jako aktor filmowy – np. w słynnej komedii „Brylantowa ręka”. Po jego śmierci w 1997 roku dyrektorem cyrku został jego syn, Maksim Nikulin. Po wyjściu z cyrku mogliśmy przejść się po Woroblowych Górach, jednak wybraliśmy coś dla pokrzepienia ciała (oglądając niebezpieczną ekwilibrystykę na pewno straciliśmy wiele kalorii!) i poszliśmy do koreańskiej restauracji „Białe żurawie”, którą onegdaj pokazał nam Hong. Menu jest wprawdzie z opisem w języku rosyjskim, ale to zawsze ruletka. Tym niemniej, zawsze jest ostro i przepysznie! Dimuha chodzi tam z pewnym masochistycznym upodobaniem, bo po koreańskim jadle boli go brzuch. Mnie nic nie boli, uwielbiam ostre przyprawy, w sobotę rywalizowaliśmy z Loszką, kto zje ostre papryczki – wygrałam. Dimka objaśnił to następująco: jad jadu nie wredit. Następnego dnia spotkaliśmy się z Graziellą i Simonem. Jak zawsze, gdy spotykamy się w tym międzynarodowym składzie, nie mogło się obejść bez długich dyskusji o mentalności różnych nacji i o grubiaństwie moskiewskich ekspedientek, kelnerek i wszelkich pań „z okienek”. Siedzieliśmy w kawiarni „Gogol”, a tam kelnerki były akurat bardzo miłe! :) Najweselej jednak było, gdy Graziella usiłowała nas przekonać, że hitlerowskie Niemcy okupowali Italię oraz że w cudownej Italii w ogóle nie ma alkoholizmu... Miłość do Ojczyzny też bywa ślepa...

18 czerwca 2009, Spacery z Niką

Gdy na dworze było zimno i szaro, wydawało mi się, że Nika to idealny pies do spacerów. Nie szarpie się, nie wyrywa, nie ucieka. Psów innych nie lubi i się nimi nie interesuje. Jest grzeczna i spokojna. Wychodzenie z nią to czysta przyjemność. Ten błogi nastrój trwał jakiś czas, ale teraz, gdy za oknem słońce i zieleń, a ludzie wylegli na ławki w parku, musiałam zrewidować swoje myślenie o Nice. Teraz każdy spacer z nią to męka. Najadłam się wstydu, gdy jakiś ledwie od ziemi odrośnięty terier pogryzł jej tyłek, a ta sierota z podkulonym ogonem przed nim uciekała, choć jest co najmniej ze trzy razy większa. Także właściciel szalonego jamnika odczuwa wyraźną satysfakcję, gdy Nika omija jego pupila szerokim łukiem. A teraz doszło jeszcze i to, że nasza towarzyska psina zaczepia obcych ludzi. U kogoś coś wyżebrze do jedzenia (zbierałam już potępiające spojrzenia tych, co myśleli, że ją głodzę), ktoś inny ją pogłaszcze, u trzeciego powącha zawartość reklamówek. Ludziska reagują różnie, najgorsze dla mnie jest nie, gdy ją odgonią, a wręcz przeciwnie – gdy zaczną głaskać. Wtedy ta ryża morda już się od nich nie odklei. Jedyny sposób to wziąć ją na smycz. Gdyby nie to, że postanowiłam sobie wychowywać ją bezstresowo, to po prostu bym jej przylała, a tak muszę się za nią uganiać po parku ku uciesze gawiedzi. Na koniec każdego spaceru Nika udziela swojej uwagi babuszkom siedzącym na stanowisku obserwacyjnym pod klatką. Babule z początku reagowały różnie (i na psa, i na mnie), ale wiadomo, że przyzwyczajenie robi swoje. Przez tyle miesięcy Nika ZAWSZE do nich przychodziła, że teraz byłyby zawiedzione, gdyby je pominęła.

Z minionego tygodnia

Przede wszystkim jedno, najważniejsze wydarzenie: obroniłam się. Bardzo dobrze mi poszło, a nawet tak mi się spodobało, że byłam zawiedziona, gdy komisja przestała zadawać mi pytania. Ja miałam im jeszcze tyle do powiedzenia! Skończył się pewien etap w moim życiu. Powrót do młodości, jaki zafundowałam sobie półtora roku temu porzucając pracę biurową w Berlinie i podejmując studia w Moskwie dobiegł końca i oto znów jestem dorosła. Przede mną przyjemne perspektywy nowej pracy i nowego mieszkania. Ale to wszystko pod koniec lata. Na razie – zamykam to, co już poza mną. Następnego dnia po obronie pojechałam na kilka dni do Polski, ale ponieważ to jest blog o Moskwie, to nie będę o tym pisać :) Właśnie siedzę sobie wygodnie na balkonie, a tuż pod nim (mieszkam na 1 piętrze), na schodach do piwnicy uplasowała się jakaś babuszka, która według wszelkiego prawdopodobieństwa zajmuje się zawodowo żebractwem. Podglądam ją cichutko i widzę, jak liczy pieniądze. Reklamówka (teraz zbiera się datki do reklamówek) jest wypełniona monetami. Babula je segreguje, wybierając najpierw te najgrubsze, czyli pięciorublówki. Wcześniej już schowała za pazuchę banknoty. Brzęczy i brzęczy tymi monetami. Na moje oko, to uzbierała z tysiąc rubli. I jeśli codziennie ustawia się pod klasztorem z wyciągniętą po jałmużnę ręką, to w ciągu miesiąca uzbiera przeciętną pensję.

03 czerwca 2009, Łże-batiuszka

Wczoraj zaobserwowałam malowniczą scenkę rozgrywającą się pod klasztorem, naprzeciw którego mieszkamy. Pielgrzymujących do świętych szczątków Moskiewskiej Matriony są setki dziennie, zatem dla proszących o jałmużnę to świetny zarobek. Codziennie widać te same babcie i dziadków, niektórzy wyglądają biednie, inni na zapijaczonych, ktoś się modli, ktoś płacze… Po drodze do metra stoją też batiuszkowie i sprzedają świeczki cerkiewne. A wczoraj, u samych wrót klasztoru stał batiuszka, w jednej ręce trzymał jakiś papier ze stempelkami, w drugiej reklamówkę na datki. Wyglądał na tyle dziwnie, że mu się wnikliwie przyglądałam i pomyślałam, że chyba jest oszustem. Rozmodlone kobiety wychodzące z chramu dawały batiuszce datki, no jakże nie dać świętemu człowiekowi. Ale buty zakonnika były z długimi noskami i klamerką, widać było też dżinsowe nogawki spodni. Lico batiuszki było nieświęte, bo bez brody, a chytrością przypominał Akuninowskich cwaniaczków z XIX-wiecznej Suchariowki. Chyba stał tam niedługo, bo dopiero teraz rzuciły się na niego babcie-żebraczki. Mafia, wszędzie mafia. „To nasze miejsce, won!”, „takie szmatki to i ja sobie mogę kupić!” krzyknął żebraczek płci męskiej. Przeganiali łże-batiuszkę, który tłumaczył, że odszedł z klasztoru, że zbiera na operację i że ma dokumenty (bumaga ze stemplem, świętość najświętsza). Skończyło się poszturchiwaniem i przepychankami z babcią-pijaczką, oraz groźbami batiuszki, że „zawoła Saszę i dopiero zobaczą!” Co było dalej, już nie zaobserwowałam, bo podjechał mój trolejbus. Ciekawe: kto kogo?

O rolkach i medycynie

W niedzielę byliśmy w parku na Wyhino, uczyłam się jeździć na rolkach. Nie wiem, czy jeszcze ponowię tę próbę, to było straszne. W drodze do parku powiedziałam Dimusze, że czuję się jak prawdziwy sportowiec. „Jak zawodnik sumo?” zapytał. Ale to nie koniec jego pastwienia się nade mną: wszystkim później opowiadał, że na rolkach wyglądałam jak amerykaniec na księżycu! Jestem – jak zresztą przez cały pobyt w tej krainie stempli i sprawek – w trakcie załatwiania dokumentów. Musiałam iść do przychodni współpracującej z Służbą Migracyjną, żeby wyrobić sobie sprawkę medyczną. Tu już było zupełnie inaczej niż w polecanej przeze mnie wcześniej poliklinice w Skatertnym Pereułku. Brudno, bałagan, a na dodatek – pracują tam w większości migranci z Kaukazu! Brrrr… (tak, tak, z mojej tolerancji zostały tylko strzępy). Ochroniarze – z Kaukazu, obsługa rejestracji – to samo. Zostałam odesłana do gabinetu nr 3, w którym lekarzowi o przyciemnionej skórze musiałam pokazać ręce i brzuch. Potem w gabinecie nr 6 pobranie krwi… Rosjanka! Hurra! Pani doktor miała jasną cerę, blond włosy i mówiła czystą ruszczyzną. Jedyne w niej nietypowe dla Rosjanki – uśmiech. Odetchnęłam z ulgą i pozwoliłam na medicinskije manipulacje.

Kukły-Pistolety a kwestia rosyjska

Już jakiś czas temu, ale na śmierć zapomniałam napisać o tym wcześniej, byliśmy dużą i różnorodną grupą w lokalu o nazwie Kukły-Pistolety. Siedziałam obok Szwajcara, Steffana, który właśnie dostał nową posadę, w Czerwonym Krzyżu. Wyjedzie z Moskwy, ale nie wie jeszcze dokąd go wyślą. Spytałam, dokąd chciałby pojechać. „Do Sudanu. Tam jest inaczej, tam jest interesująco. Moskwa jest taka poukładana, niczym nie różni się od Szwajcarii”. Nie wierzyłam własnym uszom. Zapytałam, co miał na myśli. „No, mam pieniądze, wynajmuję mieszkanie, chodzę do klubów. Nuda. A w Sudanie byłoby zupełnie inaczej”. No proszę, a złośliwi mówią, że Rosja to „trzeci świat”.

27 maja 2009, Przychodnia

Wszystkim, którzy w Moskwie zachorowali, a obawiają się leczyć ze względu na zły standard usług i brak higieny w moskiewskich przychodniach i szpitalach, polecam przychodnię w Skatertnym Pereułku 10. Byłam tam dziś po raz drugi, w związku z moim ciągnącym się przeziębieniem, które zostało zdiagnozowane jako ostra infekcja gardła i zapalenie zatok. Poddana zostałam promieniom rentgena, punkcji i innym nieprzyjemnym zabiegom, jutro idę na pobranie krwi, za tydzień kolejna wizyta, kontrolna. Jestem zachwycona tą przychodnią i moją lekarką, Anną Anatoljewną, młodziutką wielbicielką twórczości Janusza Wiśniewskiego. Wyrażała się o nim z takim entuzjazmem, że nie mogłam jej zranić mówiąc, że według mnie jest grafomanem. Swoją drogą, jakie to ciekawe, że starsze pokolenie asocjuje Polskę z Barbarą Brylską, a młodsze – właśnie z J.L. Wiśniewskim, który cieszy się tu ogromną popularnością. Wracając do przychodni, to jej standard niczym nie odbiega od standardu przychodni berlińskich. Personel jest niezwykle uprzejmy, lekarze kompetentni, a wszystko czyste i sterylne. I gdyby nie technologiczeskij pereryw, to naprawdę można zapomnieć, że jest się w Moskwie.

O wszystkim po trochu...

Na wstępną obronę poszłam zaziębiona, z czerwonym nosem i stanem podgorączkowym. Moja promotorka wyglądała podobnie, u niej też wyłączyli ciepłą wodę w te majowe chłody. Posiedziałam najpierw u niej, gdzie czekała mnie miła niespodzianka: poprawki naniesione na moją pracę były nieznaczne, głównie odnosiły się do formy, a nie do treści. Potem się zaczęła wstępna obrona… Z czterech osób, które się bronią przyszło 50%, czyli dwie. Później dostojnie wkroczył na salę S., spóźniony o kwadrans. Okazało się, że z nas wszystkich jedynie ja samodzielnie napisałam swoją pracę. Niby wiedziałam o tym wcześniej, ale żeby zostało to stematyzowane na wstępnej obronie i przyjęte jako coś normalnego i nienagannego?! O tempora, o mores! Praca N. to zlepek prac studentów jej mamy. N. nawet nie umiała powiedzieć, z jakich źródeł „korzystała”! A S. w pisaniu pracy „pomaga” tata – profesor. Wyszłam stamtąd z wielkim niesmakiem. I niby wiedziałam o tym wcześniej, ale myślałam, że przynajmniej będą zachowywać pozory (i studenci, i wykładowcy). Parę dni wcześniej mama Dimki, której uczniowie będą teraz pisać państwowy egzamin z języka angielskiego (jego rezultaty to jednocześnie przepustka na studia) opowiadała podobną, jeszcze bardziej niemoralną historię. Otóż dyrektorka szkoły (sic!) uprzedziła nauczycieli, że przyjadą profesorowie z MGU, żeby „pomagać dzieciom na egzaminie”. Czytaj: niektóre dzieciaki kupiły sobie egzamin. Nie należy im przeszkadzać. Niedawno był u nas Hong i opowiadał kolejną porcję ciekawostek o Korei. Służba wojskowa trwa tam 2 lata i jest obowiązkowa dla wszystkich mężczyzn. Swego czasu i Hong musiał przez to przebrnąć. Nie bardzo to sobie wyobrażam, bo Hong jest krutoj, ma włosy postawione na żel, najnowsze cudeńka techniki w jaskrawych kolorach, świetne ciuchy i nonszalancki sposób bycia. A tu się okazuje, że onegdaj zmuszony był swoimi pięknymi włosami myć brudny koszarowy kibel… Ta opowieść zaskoczyła mnie podwójnie: raz, że w Korei też jest fala. Hmmm, ona prawdopodobnie w mniejszym lub większym natężeniu jest w każdym wojsku. A dwa, że Hong sam z siebie i bez specjalnego skrępowania opowiedział nam tę historię. Przecież to przedstawiciel azjatyckiej kultury skoncentrowanej wokół takich pojęć jak honor, godność, opanowanie etc., jego kod kulturowy właściwie nie dopuszcza rozpowszechniania takiej „hańbiącej” informacji o sobie. Najwyraźniej Hong się zruszczył! Dimkę bawi bardzo, gdy spotykają się Hong z Benem, a wtedy obaj poprawiają się wzajemnie po rosyjsku. Dmitrij – kulturalny Rosjanin, nigdy nie poprawia obcokrajowców mówiących po rosyjsku, chyba że zostanie o to poproszony. A Koreańczyk i Anglik wytykają sobie wzajemnie błędy językowe. A jeszcze Hong, który bardzo się martwi, że ma skośne oczy, bo chciałby mieć okrągłe i wmieszać się w słowiański tłum, nie przepada za migrantami z Kaukazu. Uważa, że ponajechali tut… I kiedy Dimuha życzliwie śmieje się z dziwactw swoich cudzoziemskich przyjaciół, to myślę sobie, że w duchu na pewno często podśmiewa się i ze mnie. Ja też poprawiam Honga i Bena, i narzekam na Uzbeków z naszego podwórka… Jeszcze krótko o polsko-rosyjskiej drużbie. Wszyscy są przekonani, że się wzajemnie nie lubimy, tzn. Polacy, że nie lubią ich Rosjanie, a Rosjanie, że nie są lubiani przez Polaków. I co? Wczoraj miałam kolejny już dowód, że to są historie wyssane z palca, czy raczej podsycane przez polityków po obu stronach. Nowopoznanemu Rosjaninowi przedstawiam się jako Polka, a on – do tej pory uprzejmie zdystansowany – krzyczy: „Polka?! Ja też jestem Polakiem: mój pradziadek był Polakiem!” I dalej posypało się: dlaczego nas nie lubicie, my jesteśmy wszyscy z jednej krwi, my – bracia Słowianie…. I doszliśmy do smutnego wniosku, że zmarnowaliśmy historyczną szansę, bo gdybyśmy się wszyscy trzymali blisko i ciepło, tj. Rosjanie, Polacy, Ukraińcy i Białorusini, to bylibyśmy światową potęgą. W każdej dziedzinie. Hmmm… te sny o potędzę… to naprawdę nas łączy.

18 maja 2009, Czy ja lubię poniedziałki?

Gdy się uważnie wsłuchać we względną ciszę, jaka w poniedziałkowe przedpołudnie panuje w naszym mieszkaniu, to usłyszy się lekki szumek. Buczenie cichutkie o różnym natężeniu. To obecnie jeden z najmilszych dla mnie dźwięków. Tak cichutko szumi nasza pralka! Przedwczoraj wieczorem nastał ten cud, od tego czasu (ze względu na trudności w suszeniu) zrobiłam trzy prania, a w kolejce jeszcze ich co najmniej pięć. Nie mam do zrelacjonowania kolejnej trzymającej w napięciu opowieści o spotkaniu oko w oko z majstrem, gdyż po wizycie hydraulika uzbrojonego jedynie w długopis, którym spisał na kartce, jakie części w rezerwuarze należy wymienić, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. To znaczy niezupełnie: ja popadłam w depresje i zobojętniałam na wszystko, a Dimka własnoręcznie wszystko podłączył. Chyba udało się dlatego, że mu nie przeszkadzałam… Teraz, słuchając miłych uchu dźwięków, spokojnie sobie choruję. Leżę w łóżku już drugi dzień, a Dmitrij, który już wyzdrowiał, ale zdążył mnie wcześniej zarazić, jest na chorobowym i może mnie doglądać. Ale ten idylliczny stan beztroskiego smarkania, mierzenia gorączki, łykania aspirynek i płukania gardła to tylko pozorny spokój. We mnie się kłębi, bowiem… w piątek mam wstępną obronę! Dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkiem, bo nikt studentów o zmianie terminu nie poinformował! Termin był na 4 czerwca, ja ledwie zdążyłam oddać swoją gotową pracę mojej promotorce do sprawdzenia! Teraz z drżeniem serca czekam na jej odpowiedź i poprawki, potem będę poprawiać, potem będę pisać streszczenie, potem będę to drukować w kilku egzemplarzach, a potem… jeśli zdążę do piątku, to tylko kosztem nieprzespanych nocy. No i kolejne pytanie: w co się ubrać?! Zatem to nie do końca tak, że spokojnie sobie choruję. Jeszcze w tle przewija się moja praktyka w MDZ, która przekonała mnie, że nie lubię pracować pod presją czasu. Na razie oddałam dwa teksty, nad którymi się napociłam, nie tylko w trakcie pisania, ale i zdobywania informacji od nieuchwytnych respondentów. Jak tylko wyzdrowieję i przebrnę przez piątek, to będę koić nerwy sadząc kwiatki na balkonie.

13 maja 2009, Spokój

Rosja mnie zmienia. Zaczynam mieć filozoficzne podejście do życia, spokojnie znosić przeciwności i coraz częściej posługiwać się dewizą „co ma być, to będzie”. Stoicki spokój to w wielu sytuacjach jedyne, co mi pozostaje. Mamy w domu pralkę. Pralka jest sprawna, nowa, działa doskonale. Ale mamy w domu starą kanalizację. Jest problem z podłączeniem do niej pralki. Na przemian odwiedzają nas mechanicy i hydraulicy. Każdy pogrzebie i mówi: „No, gotowe! Teraz tylko niech przyjdzie mechanik/hydraulik i zrobi to i to”. Z początku z każdą ich wizytą wiązałam ogromne nadzieje i przekonanie, że „dziś wieczorem to już będę prać w pralce!” Stopniowo nadzieja słabła, a teraz jestem przekonana, że jeszcze długo nic się nie zmieni. Po dwóch tygodniach wznowiłam pranie ręczne, bo sterty brudów w łazience nie pozwalały swobodnie się poruszać. Spokój… Wyłączyli nam na 2 tygodnie ciepłą wodę. W ramach konserwacji kanalizacji. Spokój… Dimka powiedział, że trzeba się cieszyć, że to tylko dwa tygodnie, w zeszłym roku wyłączali na trzy. Ucieszyłam się. Życie jest o wiele prostsze, jeśli do wszystkiego podchodzi się ze spokojem.

Pani Nika i klątwa

Dimka nie mówi już o naszym psie inaczej niż „pani Nika”. Jest to bowiem pies z charakterem. Często się obraża, nie pozwala na siebie krzyczeć (dosłownie „odszczekuje się”), ma swoje sympatie i antypatie, lepsze i gorsze nastroje. Dziś się na mnie obraziła, ale to już inna historia… Ciąży nade mną klątwa. Klątwa, która skazuje mnie na dożywotnie pranie w ręku. Robię to już od lutego i końca tej gehenny nie widać. Po wielu tygodniach „zbierania się” Dimka umówił się z Hongiem i razem przywieźli pralkę od rodziców. Połowa sukcesu, pomyślałam, teraz już pójdzie z górki, przyjdzie facet z serwisu, naprawi usterkę w ramach gwarancji i już! Potem się jakoś nie składało, wreszcie mechanik miał przyjść, zadzwonił dzień wcześniej, żeby potwierdzić termin. Wtedy okazało się, że on nie podłączy pralki – „przecież on nie jest hydraulikiem, on nie będzie się grzebał w rurach” i najpierw mamy wezwać hydraulika, a potem się umawiać z nim, mechanikiem. Dobrze, minęły kolejne dni, przyszedł hydraulik. Dla mnie szok: był punktualny, czysty i schludnie ubrany, grzeczny i inteligentny, i do tego niedrogi. Podłączył pralkę, ale nie sprawdzaliśmy jej, wiedząc, że ma usterkę. Można było znów umawiać się z mechanikiem z serwisu. Mechanik nie wprawił mnie w radosne zdumienie, okazał się bardzo standardowy, bo zapowiedział swoje przyjście na „w ciągu dnia”. Dimka, który wiódł z nim pertraktacje przez telefon, uprzedził mnie, że „facet jest dziwny”, a że znam Dimki tolerancję dla wszelkich wariatów i nieprzystosowańców, to zapalił mi się alarm. I rzeczywiście, świr. Przyszedł około 11, więc to przemawiało na jego korzyść. Dzwonek domofonu, Nika jak zwykle się rozdarła. Wyszłam na korytarz, żeby otworzyć drzwi na klatce schodowej, ona wyleciała za mną i nadal szczeka bez opamiętania. Podjechała winda, facet zaczął coś krzyczeć, nie wiedziałam o co chodzi, z jednej strony drze się pies, z drugiej mechanik… zrozumiałam jak odjechał. Za chwilę ponowny dzwonek domofonu, odbieram, a facet mówi, że jak jest pies w mieszkaniu, to on nie wejdzie. Ja mu odpowiadam, że pies nie gryzie, że ja go przytrzymam, ale świr jest ewidentnie w panice i krzyczy, że jak tak, to on w ogóle nie będzie wchodził! Odkrzyknęłam mu, że jak tak, to niech nie wchodzi! Wkurzyłam się strasznie i przy tej okazji oberwało się Nice, która przez cały ten czas niestrudzenie szczekała. Zwariować można! Dałam jej w tyłek i wtedy się na mnie obraziła: dostojnie zamilkła, położyła się na środku pokoju i patrzyła na mnie potępiająco. W absolutnej ciszy i bezruchu. W międzyczasie świr najwyraźniej stoczył wewnętrzną walkę i zdecydował się na jeszcze jedno podejście. I mówi mi, że wejdzie, jeśli ja zamknę psa. Odpowiadam mu, że pies jest już spokojny, a ja go nie zamknę, bo w mieszkaniu nie mam żadnych drzwi i po prostu nie mam jej gdzie zamknąć. Na co świr proponuje: to może w łazience?! W łazience będzie przecież pan! - odpowiadam mu załamana. Spytał mnie jeszcze o rasę. Mówię, że collie. Asocjacje collie ze słynną Lassie są w Rosji silne, wizja dzielnego ulubieńca wszystkich dzieci przekonała mechanika do wejścia. Błyskawicznie wbiegł do łazienki i zabarykadował się tam. Obrażona Nika odprowadzała go pogardliwym wzrokiem. W łazience wytłumaczył mi, że myślał, że tych „krokodyli” jest więcej niż jeden, że ma uraz z dzieciństwa i kazał mi stać na czatach, żeby w razie czego odgonić niebezpieczeństwo. Następne pół godziny rozmawialiśmy na przemian o pralce i psach, tj. „krokodylach”. Co do pralki, to okazało się, że klątwa pozostaje w mocy: pralka już działa, ale nie może pobierać wody, ponieważ jeśli odkręcę zawór, to fontanna bije z kibla. Mechanik zresztą tylko na moją gorącą prośbę ten zawór odkręcił, bo przecież „on w rurach nie pracuje”. Od razu po zademonstrowaniu mi „na sucho” działania pralki (oczyma duszy widziałam tam po kolei dżinsy, koszule i pościel) wyleciał z mieszkania jak z procy, każąc mi jeszcze „przytrzymać krokodyla”. Pani Nika nadal miała focha, więc nawet nie podniosła się ze swojego miejsca, tylko z wyższością popatrzyła w ślad za świrem. Musiałam przepraszać własnego psa i wkupiać się w jej łaski przysmakami. A pranie nadal robię ręczne…

6 maja 2009, MDZ

Dziś zaczęłam praktyki w Moskauer Deutsche Zeitung! Jestem zachwycona, bo do moich zadań będzie głównie należało… pisanie tekstów! Na samodzielnie wybrane tematy: mam już sto tysięcy pomysłów, bo – zgadzam się tu z Agatą – „tematy leżą na ulicy”. Redakcja mieści się na Malaja Pirogowskaja 5, czyli od drzwi swojego mieszkania do drzwi redakcji mam równo 50 minut, co na moskiewskie warunki oznacza rzut beretem. A do tego po drodze mijam piękny, zielony, pachnący park – wot, takie tchnienie optymizmu i zastrzyk sił witalnych. Zabieram się zatem do pracy, do pracy! A dla zainteresowanych link do internetowej wersji MDZ: http://www.ru.mdz-moskau.eu/

30 kwietnia 2009, Moskwa artystyczna

Wczorajszy dzień był pełen wrażeń, i to zarówno naukowych, jak i artystycznych. Byłam bowiem na obronie doktoratu w MosGU (tematyka pokrewna mojej – komunikacja międzykulturowa, zatem obecność obowiązkowa), a wieczorem w teatrze. O pierwszym nie będę się rozpisywać, bo dziś cały dzień poświęciłam analizowaniu charakteru wzajemnego kontaktu pracownika społecznego i klienta w kontekście międzykulturowym i już mam serdecznie dosyć, a o drugim muszę napisać, bowiem główną rolę w spektaklu grał… Aleksander Domogarow! Jakaż to była dla mnie niespodzianka! Oczywiście, jak każdej Polce, Domogarow będzie mi się już zawsze kojarzył w pierwszej kolejności z Bohunem z „Ogniem i mieczem”, ale w roli doktora Jekylla i pana Hyde był również bardzo przekonywujący. Przedstawienie odbyło się w jednym z najstarszych teatrów Moskwy, w Teatrze im. Mossowieta, znajdującego się w sąsiedztwie pięknej stacji metra Majakowskaja – niestety, obecnie w remoncie. Teren, na którym stoi dzisiejszy teatr to ogród „Akwarium”, zresztą z teatralną tradycją (dawny teatr także nazywał się „Akwarium”) ciągnącą się jeszcze sprzed rewolucji. Rozkwit i ogrodu, i teatru przypadł na przełom XIX i XX wieku. W 1959 roku powstał obecny budynek teatru, już nie „Akwarium”, a właśnie Teatr im. Mossowieta, z dwiema scenami – na 1100 i na 120 miejsc. Do silnych wrażeń artystycznych muszę jeszcze dodać wiadomość o tym, że Borys Akunin, autor – moim zdaniem – najlepszych w świecie kryminałów codziennie przechadza się po ulicy przy której mieszkam! Po ul. Tagańskiej! Przeczytał o tym Dimka w jednym z wywiadów. Od kiedy to wiem, bacznie przyglądam się wszystkim przechodniom. Pewien nietypowy dom przy naszej ulicy Akunin uczynił zresztą kluczowym miejscem w jednym ze swoich kryminałów – w „Skrzyni na złoto”, a chodzi o „szatański” dom aptekarza o trzynastu oknach. Po przeczytaniu tej książki chodziliśmy z Dimką po Tagańskiej i liczyliśmy okna we wszystkich starych domach! Nu wot, w takim ciekawym miejscu mieszkam…

24 kwietnia 2009, „Żeby się życie miodem nie wydawało…”

W ostatnim tygodniu miałam kilka nieprzyjemnych zderzeń z rosyjską biurokracją. Nie będę wdawać się w smutne szczegóły, z grubsza chodziło o to, że spóźniłam się z ponowną rejestracją po powrocie z Polski i groziła mi kara administracyjna oraz zdjęcie odcisków palców (sic!). Skończyło się na przymusowej prenumeracie gazetki Służby Migracyjnej i czekoladkach dla pań w biurze. W Rosji trzeba się zawsze przy takich okazjach NACHODZIĆ. Moskwa jest ogromna, metro jest zatłoczone, a do tego wszędzie są przerwy – obiadowe i tzw. technologiczne. Zatem dostać się do urzędu, banku, poczty, kasy etc. to jeszcze pół biedy, drugie pół to cierpliwe czekanie na koniec przerwy. Wczoraj nastąpiło zdarzenie wagi lekkiej, piórkowej wręcz, w porównaniu z poprzednimi wydarzeniami, ale jakże obrazowe! Postanowiłam je opisać, bo to jest kwintesencja życia w Rosji: dlaczego ma być prosto, jeśli można coś skomplikować? Byłam w czytelni uniwersyteckiej. Atmosfera jak w czytelni w mojej podstawówce przed wiekami, a nie nowoczesnej bibliotece akademickiej: katalog z fiszkami, ławki w rzędach, ale nie to było ważne. To było nawet urokliwe. Zapytałam czy jest tu możliwość skserowania tekstu. Oczywiście! Proszę wyjść za szklane drzwi i podejść do okienka. (Najpierw pomyślałam: hurra! Niesamowite! A za chwilę włączył mi się alarm: oho, okienko!). Przed okienkiem musiałam postać chwilkę, a potem przemiła pani powiedziała mi, że naturalnie, skopiuje, bez problemu, tylko… kasa jest w budynku sportowym. Bagatela! Teren uniwersytetu ma sporo ponad 40 hektarów, a ja zamiast uczyć się i zagłębiać w bukwy mam biegać tu i z powrotem, żeby zapłacić równowartość 3 lub 4 złotych?! Zrezygnowałam z tej usługi i wspomniałam z tęsknotą doskonale i nowocześnie wyposażoną bibliotekę mojego berlińskiego uniwersytetu, w którym na każdym korytarzu stoją kserokopiarki na monety. Pełna samoobsługa, szybko i bezproblemowo, nie potrzebny jest dodatkowy personel, nie ma kwitów, podań, pieczątek…

21 kwietnia 2009, Xристос воскресе!

Pada śnieg. W Paschę też padał. Zima trwa tu naprawdę już od pół roku. Nie zważając na warunki atmosferyczne wybraliśmy się w sobotę na kulturalny spacer – najpierw do cerkwi, a potem na wystawę o Wysockim, aby uczcić dzień święty i świecki prazdnik – Dzień historycznego i kulturalnego dziedzictwa Moskwy. Z okien naszego mieszkania widać terytorium Pokrowskogo Stawropigialnogo Żenskogo Monastyra - żeńskiego klasztoru, w którym znajduje się cudowna ikona Matki Boskiej oraz relikwie św. Matrony Moskiewskiej. Każdego dnia widzę sznur ludzi z kwiatami i świeczkami, sunący od stacji metra Marksistskaja (sic!) ku świętym szczątkom w nadziei na cud. W sobotę było święcenie koszyczków, w których obowiązkowo powinien znaleźć się kulicz, tradycyjne drożdżowe ciasto, z wetkniętą weń zapaloną świeczką. Koszyczki z reguły są większe niż w Polsce, sam kulicz potrzebuje sporo miejsca. Batiuszka święcił koszyki nie szczędząc wody. Chciałam utrwalić wszystko na zdjęciach, ale byłam bezustannie przeganiana przez ochranników. Już sama ich obecność – postawnych facetów w czerni i z wykrzywioną pogardą twarzą, tym typowym grymasem spowodowanym poczuciem władzy i bezkarności – była drażniąca w świętym miejscu. Nieprzyjemny widok. Po co byli na terenie klasztoru? Czy święte miejsce musi się bronić świeckimi metodami? I przed kim? Zrobiłam tylko kilka fotografii, ukradkiem, i byłam szczerze zawiedziona. Do tej atmosfery podejrzliwości i wrogości trudno jest mi się przyzwyczaić, a Rosja to, niestety, państwo policyjnego typu. Natomiast ochranniki w miejscach kultury, tj. w Domu Wysockiego na Tagance oraz pobliskiej księgarni byli bardzo mili i uprzejmi. Cóż, wychodzi na to, że święte miejsca nie wydzielają tak pozytywnej energii jak Muzy!

17 kwietnia 2009, Święta, święta i … wcale nie po świętach!

Na Wielkanoc byliśmy w Warszawie, u mojej mamy. Było święcenie koszyczka, tradycyjne śniadanie wielkanocne i świąteczna atmosfera. Wróciliśmy i … wszystko zaczyna się od nowa, nadchodzi bowiem prawosławna Pascha: jutro pójdziemy oglądać cudze święconki do cerkwi naprzeciw naszego domu, a pojutrze idziemy na „prazdniczne” śniadanie do mamy Dimki. Świąteczna atmosfera najbardziej odczuwalna jest w sklepach: Auchan (w rosyjskiej wersji «Ашан»), w którym robimy cotygodniowe zakupy, był wczoraj zabity ludźmi i wózkami. A zwykle, odkąd nastał finansowy kryzys, świecił pustkami. To znaczy pustkami w wydaniu moskiewskim: można się swobodnie poruszać i ruch jest płynny. Ale wcale nie jest pusto! W Moskwie nigdy nie jest pusto. Chociaż podobno (też ze względu na światowy kryzys gospodarczy) średnia ilość pasażerów w stołecznym metrze spadła o 200 tysięcy. A mimo to w godzinach szczytu nadal nie można nawet igły wetknąć do nabitych wagoników. Postanowiłam, że wszystkich swoich zagranicynzch gości będę oprowadzać po podziemnej Moskwie około godziny 18 w dni powszednie. To niepowtarzalna atrakcja, przerasta ją może tylko metro tokijskie, które zatrudnia pracowników „upychaczy” – ich zadaniem jest dociskać wystające części pasażerów. Póki co, Moskwicze radzą sobie sami w tym zakresie. Ale i tak jest na co popatrzeć! Zbliża się czerwiec. O tym, że się zbliża myślę już od początku lutego. Męczy mnie to z dwóch powodów: po pierwsze, kończy mi się wtedy wiza i ubezpieczenie, po drugie, na czerwiec mam wyznaczony termin obrony. Został mi tylko maj na dokończenie mojej pracy! A przecież jestem jeszcze w przysłowiowym lesie! Brakuje mi części empirycznej, muszę zrobić jeszcze kilka wywiadów, przepisać te, które już mam (o tym, jak ciężka jest to praca wiedzą tylko etnolodzy i tylko od nich oczekuję zrozumienia i współczucia), no i przelać swoje mądrości na bumagę. Codziennie budzę się z leniem i wyrzutami sumienia. Przecież, gdybym miała więcej samodyscypliny, to osiągnęłabym już dawno Wielki Sukces. Napisałabym już 7 książek, mówiła w 6 językach i byłabym profesorką, a tak… Dzień po dniu staczam walkę z leniem, czasami wygrywam ja, a czasami on. Niekiedy mam sprzymierzeńców: promotorka wyznacza mi termin lub (tak jak wczoraj) przestaje działać internet. Wtedy nie mam wyboru, zaczynam i … jakoś idzie. W każdym razie, te codzienne potyczki z leniem wykończają mnie. Basta! Od jutra wszystko będzie wyglądać inaczej…

28 marca 2009, Etno-rozmowy u Bena

Przedwczoraj znów była ruska internacjonałka: byliśmy u Bena w pięć osób i cztery narodowości. Ale cały wieczór upłynął nam pod znakiem kultury koreańskiej. Nie było to zaplanowane, zaczęło się spontanicznie od… psa. Dzień wcześniej Hong był u nas i bardzo intensywnie głaskał Nikę, do tego stopnia, że aż go ugryzła. Bezboleśnie i bez śladu, po prostu dała mu odczuć, że naruszył jej sferę prywatną. Śmialiśmy się, że wyczuła, iż Hong jest Koreańczykiem, a jak wiadomo, Koreańczycy jadają psy. Hong nie uznał tego za dobry żart i zaczął się tłumaczyć, że nie je psów. Ale czy jadł? No, jadł raz w życiu, dzieckiem będąc, zupełnie nieświadomie i bardzo żałuje, bo kocha psy. Im bardziej się tłumaczył, tym nam było weselej się nad nim pastwić: jasne, że „kocha” psy, na pewno wielu Koreańczyków „kocha” psy! Hong złapał się za głowę i zakrzyczał: „zawsze to samo, zawsze! Każdy mnie pyta, czy naprawdę jemy psy! Już nie mogę!” Moja etnologiczna dusza nie chciała zmieniać tematu, więc szybko wytłumaczyłam mu, że nie ma w tym nic złego, różne narody jedzą różne rzeczy, Francuzi jedzą żaby i ślimaki, my jemy zepsute ogórki i kapustę, etc. Hong przestał jęczeć, a ja wykorzystałam sytuację pytając o czarne zapiekane robaki, które widziałam na zdjęciach z Korei. Hong już się wyluzował, przekonał się , że traktuję go poważnie i z godnością odpowiedział, że to nie byle jakie robaki, ale jedwabniki w kokonach. I że są bardzo dobre. Dimka się włączył w opowieść, bo przecież też ich próbował, wyszło na to, że są pyszne i można je jeść jak chipsy, mniam-mniam. Jakoś tak płynnie przeszliśmy na… koreańskich szamanów. Okazuje się, że szamanizm w Korei jest bardzo popularny, Hong niedawno był u szamanki (to są zawsze kobiety), mama go zaprowadziła i kupiła mu jeszcze talizman, który Hong nosi. On sam nie do końca uwierzył w proroctwa szamanki (śmiał się, że na pewno pod stołem miała włączony Internet i go „zgooglowała”), ale jest pod dużym wrażeniem. Okazuje się, że podobnie jak fakirzy, koreańskie szamanki chodzą boso po ostrzach noży. Wygląda to tak, że najpierw rzucają na ostrza tkaninę, a one rozcinają ją bez trudu – dowód na to, że nie ma w tym żadnego oszustwa. Szamanka staje na ostrzach będąc już w transie, jej stopy krwawią, ale ona trzymając się jedną ręką poręczy zaczyna podskakiwać go góry! Publiczność mdleje i przeżywa. I wierzy. Szamanie biorą się stąd, że wcielają się w nich dusze zmarłych, które nie chcą opuścić ziemskiego padołu i piąć się coraz wyżej w kierunku nirwany. Buddyzm walczy z szamanizmem, a tym samym włącza go w swój świat wierzeń. Chrześcijaństwo – druga religia Korei, nie przyznaje istnienia szamanów. Buddyjscy egzorcyści hipnotyzują szamanów i usiłują przepędzić z nich obcego ducha. Możliwe jest to tylko na pierwszym etapie, zanim ofiara błądzącej duszy przeistoczy się w „prawdziwego” szamana. Hong opowiadał też o mnóstwie sekt, jakie istnieją w Korei. Sam określa się jako ateista, ale twierdzi, iż nawet mocno wierzący Koreańczycy zawsze dążą do oddzielenia religii od ich życia powszedniego. Zbawiać duszę – tak, ale w granicach zdrowego rozsądku, nie podważając osiągnięć nauki i nie hamując ogólnego rozwoju. Hong jest rusofilem. Z wielkim rozgoryczeniem opowiadał o tym, że ze względu na swój azjatycki wygląd wciąż jest zatrzymywany przez milicję, ma problemy z moskiewską biurokracją i bywa obrzucany obraźliwymi epitetami. A przecież kocha Rosję i tu jest jego dom. Tanja, Rosjanka, która także była obecna na spotkaniu, marzy z kolei o wyjeździe jak najdalej stąd, Rosji i Rosjan nie lubi i bardzo dobrze mówi po angielsku. Tak dobrze, że aż zapomina rosyjskie słowa…

24 marca 2009, Nika!

A od dzisiejszego poranka mieszka z nami Nika, pies rasy collie. Można powiedzieć, że wreszcie do nas dołączył, jest bowiem członkiem rodziny dłużej niż ja.

Parada z okazji dnia św. Patryka

Ben, urodzony w Północnej Irlandii, namówił nas do oglądania parady, która miała się odbyć w Moskwie już po raz trzeci. Nie bardzo wiadomo dlaczego akurat Dzień św. Patryka i Irlandczycy tak bardzo spodobali się władzom Moskwy, że właśnie dla nich co roku na 3 godziny blokowane są ulice w rejonie Arbatu. Globalizacja jest faktem, popkultura się szerzy – myślałam sobie – moskiewska parada irlandzkich piwoszy będzie na pewno taka sama, jak wszelkie parady, jakie dotąd widziałam: będzie głośno, kolorowo (z przewagą zielonego, naturalnie), będą budki z piwem i zakąskami, muzyka i karnawałowy nastrój. Niedzielny poranek jakby temu sprzyjał: świeciło słońce i było wiosennie. Świeżość niedzielnego poranka była złudna, podobnie, jak moje wyobrażenia o rosyjsko-irlandzkiej zabawie. Dzień był nadzwyczaj chłodny, wiał przenikliwy wiatr, a chwilami nawet popadywał śnieg. Dzień wcześniej, czekając ponad 30 minut na mrozie, wśród wirujących płatów śniegu na elektriczkę, snułam rozważania o wpływie klimatu na kulturę. Jako etnolog wiem, że bujdą jest, iż wszyscy południowcy są otwarci i radośni, a ci z północy zimni i ponurzy. Każda kultura rozwija się po swojemu, a kody kulturowe to coś więcej niż temperatura powietrza, ale… coś w tym jest. Jeśli przez pół roku jest zimno, a do tego jeszcze jest brudno, to nic dziwnego, że ludzie chodzą przygarbieni i ubrani w czarno-bure kurtki. (Po dwóch moskiewskich zimach przechodzonych w białej kurtce, też obiecałam sobie na trzeci sezon kupić kurtkę w kolorze najbrudniejszej czerni). Klimat wpływa nie tyle na wartości danej kultury, co na dominujący styl życia. Wychodząc z metra miałam wrażenie, że znajduję się w tłumie, który podąża wprawdzie w kierunku parady, ale docelowo idzie na pogrzeb. Gdzieniegdzie przebłyskiwał zielony akcent ubrania, ale tłumek był czarno-szary, zmarznięty i spięty. Na paradzie powitali nas mundurowi i bramki bezpieczeństwa, przez które trzeba było przejść. Parada była, w porównaniu do berlińskich, maleńka, króciutka (godzina) i cichutka. Jedyne dźwięki to stłumiona muzyka orkiestry wojskowej oraz bębnów. Przez chwilę radośnie krzyczały dziewczyny jadące na ciężarówce-reklamie Kerrygold, przebrane za krówki. Potem przeszły kolorowo ubrane dzieci, potem pięciu huzarów, potem przejechały trzy reklamowe samochody firmy kurierskiej DHL, a pomiędzy nimi szła dziewczyna z maleńkim pieskiem, do którego przywiązany był balonik. Baliśmy się z Dimką, że piesek lada moment odfrunie. Potem przeszły starsze kobiety ubrane w rosyjskie stroje ludowe, a wraz z nimi mężczyźni, ubrani w stroje ludowe lat 90-ych: szyk bazarowy, tzn. czarne skórzane kurtki. Wrażenie dysonansu było ogromne, całość dosyć intrygująca. Największe wrażenie zrobił na nas przemarsz psów różnych ras irlandzkich i ich właścicieli. Publiczność stała ciasnym szpalerem wzdłuż ulicy – ogrodzonej metalowymi płotkami i chronionej przez niemal równie gęsty szpaler mundurowych. Oni też mieli psy. Widzowie byli spokojni, nieruchomi, robili zdjęcia i czasami uśmiechali się. Byli w bardzo różnym wieku. Młodzi byli nieco bardziej kolorowi niż starsi. Ci, którzy wyróżniali się karnawałowym ubiorem byli w większości obcokrajowcami lub byli w wieku licealnym. Młodzież w wieku licealnym wydała mi się dosyć podobna do polskiej młodzieży licealnej sprzed około 10 lat. Dla tych kolorowych ludzików godzinna parada na mrozie i wietrze była za krótka, toteż po jej zakończeniu wszyscy podążyli na stary Arbat. Tam zrobiło się nagle gęsto od szczudlarzy, facetów w spódniczkach i ludzi z balonikami, co właściwie dla Arbatu niczym nadzwyczajnym nie było. Ponieważ, wbrew moim oczekiwaniom, nigdzie nie było straganów z jedzeniem i piciem, my także podążyliśmy na stary Arbat – rozgrzać się gorącą czekoladą, a nie Guinessem…

Afryka dzika

Wczoraj odwiedził nas znajomy Dimuhy, Wasilij. Urody dosyć egzotycznej, bo nie tylko, że pochodzi z południa Rosji, nie tylko, że jego dziadek był Turkiem, który przez Morze Czarne uciekał do swojej nowej ojczyzny, Matuszki Rosji, ale na dodatek Wasilij spędził ostatnie półtora roku w Sudanie, jako tłumacz wojskowy przy wojskach ONZ. Wasilij chce zarobić na mieszkanie. Trochę już uzbierał, ale jeszcze mu brakuje. Żeby kupić kawalerkę pod Moskwą, musi pojechać na jeszcze jedną placówkę. Na kawalerkę w samej Moskwie musiałby pracować jeszcze przez wiele, wiele lat... Opowiadał nam o Sudanie i o swoim życiu w wojskowym obozie. Jeśli miałam jeszcze jakieś złudzenia, to je straciłam. Wszelkie misje pokojowe i stabilizacyjne, to wielka lipa. Wasilij nazwał je po prostu praniem rządowych brudnych pieniędzy. Żołnierze tam nic absolutnie nie robią, od czasu do czasu jakieś pokazowe szkolenia miejscowej policji, żeby było o czym napisać w sprawozdaniu. Idą na to duże, ogromne pieniądze, z których zaledwie ułamek przeznaczany jest rzeczywiście na pomoc. A ta pomoc... to raczej utrzymywanie miejscowych w bierności, w przekonaniu, że nie muszą nic robić, bo biały człowiek pomoże. ONZ i większość międzynarodowych organizacji humanitarnych dają rybę, zamiast dać wędkę. Wszystko pod publiczkę, dla uspokojenia sumień zachodnich społeczeństw. Chaos w Afryce zdaje się być reszcie świata na rękę.

W marcu

Idzie wiosna. Z pierwszymi dniami marca uliczni robotnicy (co do jednego przedstawiciele narodów kaukaskich) rozbijają lodową skorupę pokrywającą chodniki, a w niektórych rejonach Moskwy nawet ulice. Lód ma po kilka centymetrów grubości, na Wyhino chodniki pokrywała skorupa co najmniej pięciocentymetrowa. Przez całą zimę ludzie ślizgali się po lodowych ścieżkach, a samochody żłobiły koleiny w lodowej pokrywie ulic. Ale teraz widać asfalt – to znaczy, że wiosna jest już blisko!

Moskiewskie multikulti

Na naszej parapetówce było multikulturowo. Ale zupełnie inaczej niż w Berlinie. W Berlinie są ludzie zewsząd, ze Wschodu i Zachodu, z Południa i Północy, ale wszyscy są w równym stopniu obcy, są równie nie-niemieccy. Zamęt wprowadzają (niektóre) wychowane w Niemczech dzieci migrantów i pól-Niemcy oraz Bawarczycy, ale generalnie linie podziału są bardzo klarowne. Moskwa, tak jak Berlin, jest miastem imigrantów. Tu większość jest przyjezdna. Ale wydaje mi się, że obcość tutaj jest bardziej stopniowalna. Są swoi, nasi, obcy, nasi obcy, obcy swoi i tak dalej, aż do zawrotu głowy. W naszej przestronnej kuchni słychać było kilka różnych języków, a wśród gości byli Duńczyk, Koreańczyk, Anglik, Buriatka, Tuwinka, Niemka i Rosjanka z Kaliningradu. Buriatka opowiedziała ciekawą historię: siedzi sobie raz na brzegu fontanny w centrum Moskwy, a tu podchodzi do niej jakiś pijany skin i zaczyna bełkotać, że Rosja dla Rosjan i tak dalej. Ona najpierw spokojnie go przepędza, ale łysol dalej jej przygaduje i zaczyna grozić. Więc Katja jak się nie wkurzy, jak się nie wydrze: „A co ty sobie myślisz? Że niby kim ja jestem?!” Łysy myśli, myśli i zgaduje: Japonka! Chinka! Wietnamka! Koreanka! „Nie! – denerwuje się Katja – jestem Buriatką, obywatelką Rosji! Mam takie samo prawo tu siedzieć, jak i ty!” Okazuje się, że skin nie wiedział, co to jest Buriacja, gdzie leży i w ogóle, że jest częścią Rosji. Zamyślił się, przetrawił nową wiedzę i nachylił się do Katji: „Powiem ci coś, ale to tajemnica. Moja żona jest Cyganką.” I poszedł sobie.

W lutym

Przeprowadziliśmy się. 5 lutego otworzyłam po raz pierwszy dni naszego nowego mieszkania. Szukaliśmy go niedługo, zaledwie około 2 tygodni, ale jest to procedura zupełnie inna niż ta, którą niejednokrotnie przechodziłam w Berlinie. Przede wszystkim prawie cały rynek mieszkaniowy ogarnięty jest przez agencje wynajmu i pośredników wszelkiej maści. Nawet odręcznie pisane i naklejane na słupach ogłoszenia o wynajmie mieszkania okazują się być sprytną taktyką agencji. Pośrednik bierze za swoją usługę zazwyczaj równowartość miesięcznego czynszu, który jest kilka razy wyższy niż w Warszawie lub w Berlinie. Znaleźliśmy w Internecie bazę ogłoszeń zamieszczanych bezpośrednio od właścicieli. Dostęp do bazy jest płatny, a to wzbudza zaufanie – tu nie ma nic za darmo! Dzięki tej bazie udało nam się znaleźć kwartirę na Tagance, w której mieszkamy obecnie. Hurra! Ciekawostką jest, że wiele ogłoszeń, na jakie natrafiałam, zawierało frazę: „tylko dla Słowian”. Zafascynowało mnie to. Przed wszystkim dlatego, że Rosjanie nie znają poprawności politycznej, a im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej słuszne mi się to wydaje. Niektórzy Niemcy nie życzyli sobie wynajmować mieszkanie Polce, ale nie raczyli napisać o tym w ogłoszeniu, tym samym narażali mnie i siebie na niepotrzebną stratę czasu. Uczucia Moskwiczy i Berlińczyków, nie ufających gastarbeiterom i mających nadzieję na bezkonfliktowy i pewny dochód z posiadanego mieszkania są zapewne identyczne. Poza tym użycie terminu „Słowianie” wskazuje na zupełnie inne pojmowanie obcości niż w Niemczech lub Polsce, i pośrednio odwołuje do imperialnej przeszłości Rosji. Rozróżnienie swój-obcy jest tu mniej związane z posiadanym obywatelstwem Federacji Rosyjskiej, czy nawet narodowością, ale bardziej z przynależnością do kręgu kultury „wielkoruskiej”, z podobieństwem kulturowych kodów. Obejrzeliśmy mieszkanie, zostaliśmy zaakceptowani przez hazjajkę i choć nie obyło się bez pewnych perturbacji, to wreszcie doszło do momentu podpisania umowy. Dima podaje swój dowód osobisty, hazjajka go ogląda długo i wreszcie mówi niezadowolona: „nie mówiłeś, że jesteś z Ujdmurtii”. Dimka spokojnie odpowiada: „Nie pytała pani. Tam też normalni ludzie mieszkają”. Zadumała się nasza Jelena, prawniczka i nauczycielka, osoba światowa, bo często jeździ do Belgii i ma tam swój drugi dom, po czym spytała mnie, z jakiego miasta pochodzę. Bo jej dziadek urodził się w Poznaniu. Odpowiadam, że z Warszawy. „Warszawa – to jak nasz Czertanów. No, Moskwa to wielkie miasto, tu żyją miliony ludzi. W Polsce to bliżej zachodniej granicy już lepiej jest. Poznań to już takie bardziej zachodnie miasto, no ale Warszawa…” Straszne to było, zacisnęłam zęby i przemilczałam, bo bardzo chciałam, żebyśmy wynajęli to mieszkanie. Na szczęście Dima już wkrótce odwrócił sytuację. Spokojnie komentując części umowy, proponując i formułując nowe punkty zdobył sobie szacunek naszej pani prawniczki, która zaczęła na niego uważniej spoglądać i skomentowała: „od razu widać, że gramotny człowiek. A rodzice kim są? A co studiował? O, dyplom z medalem otlicznika? A gdzie pracuje? Och, żeby mój syn był taki!” Ja zemściłam się mówiąc o „bardziej gustownym urządzeniu mieszkania” i pytając o zgodę na wprowadzenie owych zmian. Ale wtedy Jelena była już skłonna zgodzić się na wszystko, bo Dimka podbił jej serce.

Wprowadzenie, początek lutego 2009

W tym miesiącu skończyłam 30 lat i przeprowadziłam się do Moskwy. Są chwile, w których i jedno, i drugie wydaje mi się czymś strasznym. Ale już w następnej minucie jestem bardzo zadowolona: brudno-szaro-ponura Moskwa jest fascynująca, a moje 30 lat czyni mnie jednocześnie dojrzałą i młodą (połączenie, którego nie było wcześniej i nie będzie później, choć kto wie, może za jakiś czas zmienię zdanie). Od roku wszystko zmierzało w kierunku przeprowadzki na Wschód. Ostatecznie zadecydował los, zsyłając mi mojego Dimuhę. Teraz jestem absolutnie szczęśliwa, mam w życiu wszystko, a czego jeszcze nie mam, to ziści się niedługo, jestem o tym przekonana. Jednak żyjąc w Rosji łatwo można zapomnieć, że jest się szczęśliwym – trudy dnia powszedniego ochładzają najgorętszy entuzjazm – dlatego to w ramach terapii oraz chęci podzielenia się swoimi przeżyciami z tymi, którzy są daleko na Zachodzie, kontynuuję blogową opowieść.

24 lip 2009

28.06.2008, sobota

Jestem w pociągu do Warszawy. Za kilka godzin przekroczę granicę i ostatecznie skończy się mój półroczny pobyt w Moskwie. Ostatni tydzień pełen był pracy i stresu. Robiłam badania do swojej pracy dyplomowej w ośrodku rehabilitacyjnym dla ofiar handlu ludźmi, byłam na konsultacji u mojej promotorki, wspaniałej Niny Anatoljewny, byłam na obronie kandydackiej Igora, zmagałam się z biurokracja próbując odebrać dokumenty Tobiasa z urzędu i żegnałam się z ludźmi i miejscami. Ale najpiękniejsze pożegnanie było wczoraj. Razem z Dimą zaplanowaliśmy wieczór z tymi, którzy w Moskwie byli mi najbliżsi i dzięki którym ten pobyt był tak wspaniały: z Graziellą, Simonem i Igorem. Długo siedzieliśmy na tarasie restauracji Jołki-Połki niedaleko od Kuznieckiego Mosta. Pożegnanie było rosyjskie, z wódką i toastami. Pięknymi toastami, które rozpoczął Igor, a podchwycił Dima. Jak zawsze z tymi cudownymi ludźmi było i zabawnie, i mądrze. Graziella i Dima okazali się mistrzami w geografii świata. A później – czyj to był pomysł? Grazielki? – poszliśmy na Plac Czerwony z zamiarem wypicia tam szampana. Jak szaleć, to szaleć! Z okrzykiem „w pieriod!” ruszyliśmy przez nocne ulice Moskwy. Drogiego mi miasta. Szampanskogo nie było, kupiliśmy więc piwo i lody u babuszki w przejściu podziemnym i w stanie lekkiego upojenia tak wspaniale rozpoczętym wieczorem podreptaliśmy na plac. Mieliśmy dłuższy postój przed witrynami GUM-u, ponieważ Dima po trzech dniach tłumaczenia dla Escady stał się ekspertem w dziedzinie damskiej mody i akcesoriów i objaśniał Grazielli, co się nosi w tym sezonie. Wreszcie dotarliśmy na środek placu. Moim życzeniem było, abyśmy dokładnie tam „posiedzieli na drogę” przed moim odjazdem. Graziella bała się, że milicjanci nas zgarną, w końcu w Moskwie zabronionych jest wiele rzeczy, a siedzenie na środku Placu Czerwonego na pewno do nich należy. Ale to był mój wieczór pożegnalny, a ponadto wszyscy spragnieni byliśmy przygód. I udało się! Siedzieliśmy długo, chyba z kwadrans i już nabraliśmy odwagi. I właśnie wtedy, gdy przestaliśmy się rozglądać na boki podszedł do nas tajniak i spytał „czy wśród was są Rosjanie?”. Igor był pogrążony w swoich myślach i chyba nawet nie usłyszał pytania, a Dima patrzył na nas, jakby czekał aż ktoś z nas się zgłosi i przyzna do bycia Rosjaninem. Ja miałam na sobie czapkę budionowkę, prezent pożegnalny, i przez to z daleka wyglądałam na turystkę, toteż zapytałam buńczucznie: „a dlaczego?” Na co tajniak odpowiedział „dlatego” i wyciągnął swój portfel, którego nawet nie pofatygował się otworzyć. Tym niemniej wszyscy uwierzyliśmy w to, że w środku jest legitymacja. Uznaliśmy zgodnie, że wystarczająco już posiedzieliśmy. Powoli i z godnością wstaliśmy z ziemi i ruszyliśmy w kierunku metra. Okazało się, że zapoczątkowaliśmy nowy trend i zapewniliśmy tajniakom robotę na następne pół godziny, ponieważ coraz więcej ludzi przysiadało na ziemi! Choć na chwilę Plac Czerwony był „nasz”, a nie „ich”! Z poczuciem wypełnienia obywatelskiego obowiązku wobec uciśnionego przez władzę narodu rosyjskiego weszliśmy do metra. A tam władza nam pokazała, kto jest silniejszy! W momencie gdy Simon właśnie dotknął poręczy szklanych drzwi wejściowych na stację, z przeciwnej strony umundurowany pracownik metra przekręcił klucz. Nawet na nas nie spojrzał. Co go tam obchodzi, że nie mamy jak wrócić do domu. Jest 1.00 w nocy i on zamyka stację. I już. Rozpoczął się wyścig z czasem: biegiem dotarliśmy do kolejnych drzwi, kawałek dalej. Tam opieszały mundurowy dopiero wyciągał klucz. Nie zważając na niego wpadliśmy na stację i zdążyliśmy na ostatnie metro! Emocjonujące zakończenie wspaniałego wieczoru. Miałam naprawdę piękny pożegnalny wieczór. I mam niezwykłych przyjaciół, mam do kogo wracać w Moskwie. W związku z tym upojnym wieczorem pożegnalnym Dima zaspał i nie odebrał z dworca rodziców, którzy przyjechali do niego w odwiedziny. Cieszę się, że zdążyłam ich poznać przed moim wyjazdem. Później Dmitrij odprowadził mnie na dworzec. O godzinie 19.20 wsiadłam na Dworcu Białoruskim ze swoimi „czemodanami” do pociągu i … koniec.

22.06.2008, niedziela

Pierwszą połowę wczorajszego meczu spędziłam w kuchni na kulinarnych eksperymentach – przygotowałam kurczaka z ananasami, który gotowy był akurat w przerwie meczu. Panowie oderwali się od telewizora i z uznaniem zaczęli komentować jedzenie. W drugiej połowie śledziłam akcję razem z nimi, choć właściwie bardziej interesujący niż sam mecz byli Dmitrij i Oleg oglądający mecz. Oleg cały czas stał metr przed telewizorem i wyglądał tak, jakby miał zamiar wskoczyć do środka. Dima starał się sprawiać wrażenie, że jest bardziej opanowany, ale przeżywał tak, jakby sam biegał po boisku. Jeszcze zanim mecz się skończył, ale wiadomo było już, że Rosja zwyciężyła – zaczęło się. Telefony, sms-y, okrzyki. Znajomy Czeczeniec relacjonował: „cała Czeczenia się cieszy ze zwycięstwa Rosji, tutaj tylko armaty jeszcze nie strzelają!” A ktoś inny skomentował piłkarski sukces tak: „za Putina gorzej grali.” Na ulicy, która na czas meczu wymarła, zaczął się wielki festyn. Nie wiem, co się działo w centrum Moskwy, ponoć na ulice wyszło 700 tysięcy ludzi, ale w naszym dalekim od centrum Miedwiedkowo na ulicach było szaleństwo i euforia. Wyszłam z Dimą na socjologiczny spacer – półnadzy młodzieńcy z flagami szli środkiem ulicy, a po obu stronach chodniki przemierzały miejscowe piękności z nadzieją, że też skorzystają na tym futbolowym święcie. Z każdą minutą ludzi przybywało, było coraz głośniej, a na skrzyżowaniu przy stacji metra zebrał się tłum – starych i młodych, kobiet i mężczyzn, pijanych i trzeźwych. Z przewagą pijanych. Przejeżdżający pusty autobus trąbił za zwycięstwo, podobnie jak dwie betoniarki. A z przeciwnej strony jechała biała limuzyna, którą natychmiast - jak mrówki - obsiedli młodzieńcy z flagami i butelkami i przejechali na niej przez skrzyżowanie. Ludzie polewali się szampańskim, krzyczeli, tańczyli i obejmowali się. Co za radość!

21.06.2008, sobota

Mój ostatni weekend w Moskwie. Nie mogę w to uwierzyć. Sobota zaczęła się przyjemnym upałem. Spanie do południa, potem celebracja śniadania w porze obiadowej – uwielbiam to! Niestety, na dziś Dima zaplanował jednak oglądanie meczu Rosja-Holandia. Zaopatrzyłam się w butelkę wina, żeby łatwiej przebrnąć przez te zmagania. Chociaż, kto wie, może mnie wciągnie. Trener rosyjskiej reprezentacji, podobnie jak naszej, jest Holendrem. To dodatkowy „smaczek” dzisiejszego meczu.

19.06.2008, czwartek

Pasmo sukcesów Rosji w sporcie i konkursach międzynarodowej rozrywki zdaje się nie mieć końca. Dima był chyba jedynym Rosjaninem, który wczoraj dobrowolnie zrezygnował z oglądania meczu. To poświęcenie spotkało się z moim ogromnym uznaniem. Tego, że Rosja wygrywa, domyślaliśmy się po krzykach i wiwatach, jakie słychać było z ulicy. A trwające do trzeciej w nocy sms-y i telefony od znajomych Dmitrija z całego obszaru b. ZSRR utwierdziły mnie w przekonaniu, że bez względu na stopień autonomii są momenty, w których każdy czuje się Rosjaninem. Dziś byłam ostatni raz na zajęciach z hipoterapii. Jakby specjalnie – dziś jeździły moje ulubione dzieciaki. Największe wrażenie zrobiła na mnie 8-letnia Alinka, śliczna dziewczynka, poruszająca się na wózku inwalidzkim, ale w pełni sprawna psychicznie. Zajęcia z nią to prawdziwa przyjemność. Głównym zmartwieniem Alinki było, czy konikowi nie jest za ciężko lub niewygodnie, gdy ją wiezie. Wzruszające! Po zajęciach pożegnałam się z młodą czarną kotką, ze stareńkim psem Podarkiem, z brzydkim konikiem Ati i oczywiście z zespołem. Obcowanie z nimi dało mi dużo radości i dużo mnie nauczyło.

15.06.2008, niedziela

Udało mi się zrealizować plan „Trzy Kremle w trzy dni”: przedwczoraj Rostów Wielki, wczoraj Jarosław, dziś Moskwa. W związku ze świętem Rosji obywatele dostali długi weekend i letnie upały w prezencie. Kontynuując zwiedzanie Złotego Pierścienia Rosji (na tym szlaku widziałam już Sergejew Posad, Wladimir i Suzdal) wybraliśmy się z Dmitrijem do Rostowa Wielkiego (a w rzeczywistości bardzo maleńkiego) i do Jarosławia. W Rostowie do zwiedzania było niewiele i całą miejscowość przeszliśmy na piechotę w parę godzin. Oprócz głównej atrakcji, czyli Kremla, obejrzeliśmy ciekawe prywatne muzeum „Hors” – trochę tam było nostalgicznych staroci, trochę lokalnej historii, a trochę artystycznych wyrobów właścicieli muzeum. Poopalaliśmy się nad rzeką i wyruszyliśmy dalej – do Jarosławia. Decyzja była spontaniczna i skończyła się goraczkowym przemierzaniem miasta wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu noclegu. Zatrzymaliśmy się w Hotelu Kolos przy dworcu autobusowym. Dostał nam się ostatni wolny pokój. Obsługa hotelu była gościnna w sposób odwrotnie proporcjonalny do wyposażenia hotelu – szeroki i rzadko w Rosji spotykany uśmiech na twarzach, ale całkowity brak papieru toaletowego. Mimo to Jarosław wywarł na nas jak najlepsze wrażenie. Miasto zalane słońcem i turystami. Aż żal było wracać.

12.06.2008, czwartek

Znów prazdnik. Święto Rosji. Przez cały dzień kończyłam się przeprowadzać z obszagi do Dimy. Od trzech dni biegam z walizkami między Wyhino a Medwedkowo (czyli z samego południa na samiutką północ Moskwy). Atmosferę święta Rosji udało nam się poczuć dopiero wieczorem, na spotkaniu z Graziellą i Simonem. Zawiązaliśmy sobie na przegubach niebiesko-czerwono-białe wstążki i poszliśmy oglądać wystawę fotografii na Czystych Prudach. Tam pełno było świętującej młodzieży, piwa, gitar i śpiewu.

11.06.2008, środa

Siedzę na walizkach. Od wczoraj sukcesywnie przeprowadzam się do Dimy. W akademiku mogłabym zostać do 15 czerwca, ale po co, jeśli tu już nie ma żywej duszy. Dziś pojechała Natalia, z którą mieszkałam przez te wszystkie miesiące w jednym pokoju. To akademikowe życie w komunie to była dla mnie próba charakteru i wydaje mi się, że przeszłam ją pomyślnie. Przez weekend byliśmy w Petersburgu. Pojechałyśmy z Graziellą i Natalią. Na miejscu był już Simon (pojechał na konferencję o gospodarce). Tym razem przez miasto wiódł mnie turystyczny szlak: Ermitaż, wycieczka statkiem po Newie, muzea i cerkwie. Mieszkaliśmy w samym centrum, na Bolszoj Koniusznej, 200 metrów od Newskiego Prospektu. Dzięki długim pieszym wycieczkom poznałam lepiej miasto i mogę powiedzieć, że się w nim całkiem nieźle orientuję. Petersburg jest niewątpliwie piękny. Piękny i interesujący, europejski w najlepszym stylu. Ale wieje tam taki wicher, że za nic w świecie nie chciałabym tam mieszkać. (W Moskwie też nie ma upałów, ale Moskwa to już moje miasto). Poznałam kilkoro petersburskich ekspatów – znajomych Grazielli i Simona. Bardzo ciekawi ludzie. Wszyscy ci zachodnioeuropejczycy, którym chce się łamać głowę trudnymi słowiańskimi językami i mieszkać w krajach Europy Wschodniej, w których – w porównaniu z ich „poukładanymi” ojczyznami – wszystko jest na opak, to są bardzo interesujące postaci. I wśród takich wędrowców coraz częściej spotkać można ludzi, którzy wychowywali się w mieszanych małżeństwach, są dwujęzyczni i przez większość swojego życia przenosili się z miejsca na miejsce. Znak czasów. Najbardziej złośliwym, ale i najbardziej interesującym pytaniem, jakie można im zadać to: „a gdzie jest twój dom?” Odpowiedzi są różne – dla tych nieustatkowanych nomadów domem jest najczęściej jeszcze dom rodziców, albo to miejsce, w którym mieszkają teraz – choćby przejściowo. Ja sama nie umiałabym jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście, że najważniejsza jest dla mnie Warszawa, gdzie mieszka moja mama. Nie wyobrażam sobie spędzać świąt gdzie indziej, a to całkiem dobry miernik „zadomowienia”. Ale najczęściej określam siebie jako „przejściowo bezdomną”, bo nie ma na świecie miejsca, gdzie byłyby złożone wszystkie moje rzeczy, i do którego mogłabym wracać. I to mnie martwi, bo stan mojego posiadania rośnie, a miejsca do przechowywania nie mam. W każdym razie, weekend w Petersburgu był niezwykle udany, bo oprócz atrakcji turystycznych i towarzyskich zobaczyłam jeszcze cuda natury: białe noce!

03.06.2008, wtorek

W sobotę znów świętowaliśmy urodziny Simona, tym razem było to zaplanowane party urodzinowe, zorganizowane w duńskim duchu – z tradycyjnymi duńskimi słodkościami. Goście byli międzynarodowi, ale zauważyłam, że u Duńczyka przewagę stanowią znajomi z kręgu kultury północnej: Skandynawowie i Holendrzy. Swój do swego ciągnie. Było wesoło i tanecznie, a dzięki Natalii była też gitara i śpiew. Obecni na imprezie Rosjanie byli zadziwieni naszą znajomością tekstów rosyjskich – śpiewaliśmy wszystko: przeboje z ruskich multików, piosenki ludowe, Okudżawę i Kino, a skończyliśmy na Zemfirze. Byłam już na dziesiątkach multikulturowych imprez, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby będącym w Niemczech obcokrajowcom chciało się dyskutować o niemieckiej polityce. Z niej można się trochę pośmiać, ale komu by się chciało dyskutować o takiej nudzie? Co innego o Kaczyńskich, oni dostarczyli tematu do rozmowy na każdą imprezę z udziałem Polaków od Gibraltaru po Ural. Szkoda tylko, że trzeba było się nieźle umysłowo nagimnastykować, żeby też móc się z tego politycznego nieszczęścia pośmiać. Natomiast wszelkie międzynarodowe spotkania w Rosji prędzej czy później kończą się zażartymi dyskusjami o polityce. Przy czym nie jest to temat, który pasjonuje wyłącznie moskiewskich expatów, Rosjanie też chętnie się wypowiadają, każdy ma przy tym inne zdanie, choć w jednym na razie wszyscy spotkani przeze mnie ludzie byli zgodni: polityka w Rosji jest autorytarna, wybory to szopka, a do demokracji jeszcze daleko. Różnice pojawiają się w ocenie rządów Putina i w ocenie gotowości rosyjskiego społeczeństwa do stania się społeczeństwem obywatelskim, w kwestii bogactwa i biedy w Rosji. Jakże różnią się pod tym względem urodzeni Moskwicze od przyjezdnych! Jak różni się stolica od reszty kraju! Jeden z Moskwiczy powiedział: „Ja wiem, co to jest bieda. Żyłem biednie we Włoszech”. Parsknęliśmy śmiechem. Jak porównać tą wypowiedź – inteligentnego, bądź co bądź, faceta, który interesuje się sytuacją w swoim kraju i ma na ten temat coś do powiedzenia – z życiem prowincji Rosji w na początku lat 90-ych, gdzie nierzadko ludzie cierpieli głód? Mało kto zdaje sobie sprawę z konieczności przetrawienia historii, większość chce się grubą linią odciąć od przeszłości i żyć tak, jakby kraj dopiero się narodził. A to, niestety, niemożliwe. Bez wiedzy o przeszłości i bez publicznej debaty niemożliwe jest planowanie przyszłości. Ci ludzie są pozbawieni korzeni, ich znajomość historii jest wyrywkowa i dlatego władzy łatwo nimi manipulować. Ale bez względu na smutny ton naszej dyskusji, która skończyła się niczym i pozostawiła wszystkie pytania otwarte, party było świetne! Następnego dnia dokonałam odkrycia: na stadionie olimpijskim jest targ książek! Na 4 piętrach same książki, stare i nowe, na każdy temat. Obok stadionu stoi sobie główny meczet w Moskwie. W Moskwie w niedzielę pracują wszystkie sklepy. Wszystkie. W Polsce też jest pod tym względem nieźle, ale w Belinie w niedzielę można pójść tylko do tureckiego sklepu albo na stację benzynową. A mówi się, że to na Zachodzie panuje konsumpcyjny styl życia! Razem z Natalią zwiedzałyśmy wczoraj WDNH – olbrzymi teren dawnych targów, obecnie bardziej park kultury. Pogoda była prawdziwie letnia, Moskwicze spragnieni słońca rozbierali się z czego mogli, a dziś znów deszcz i pochmurno. Dzień w sam raz na załatwianie ostatnich formalności na uniwersytecie!

30.05.2008, piątek

Wczoraj, wracając po 21 z korepetycji z języka niemieckiego, których zaczęłam udzielać, i przesiadając się na Krasnopresnenskiej na „kolcową” linię metra, popatrzyłam na przerzedzony już o tej porze tłumek pasażerów, na piękne płaskorzeźby na stacji, wsłuchałam się w zgrzyt podjeżdżających wagoników i po raz pierwszy odkąd tu jestem pomyślałam: „to moje miasto”. Spędziłam tu kilka miesięcy swojego życia i prawdopodobnie spędzę kilka kolejnych za pół roku. Moskwa nie jest gościnna, ale jak każda stolica, wchłania w siebie „obcych” i przerabia ich na „swoich”. Zresztą, pod pewnymi względami, np. kłótliwości, nie różnię się od rodzimych mieszkańców. Ciągle jeszcze waham się w swoich uczuciach do Moskwy. Ale zauważyłam, że bez względu na to, czy lubię ją czy nie – ja jestem już trochę jej, a ona trochę – moja. Turyści w Moskwie mogliby brać udział w konkursie „Znajdź najbliższe wejście do metra”. Średniej wielkości czerwona i niepodświetlona literka M zlewa się na ogół ze znacznie większymi reklamami i dla niewtajemniczonych zejście do podziemnej Moskwy graniczy z cudem.

29.05.2008, czwartek

Słoneczny dzień, a taki smutny – bo właśnie odjechał Tobi. Na placu boju pozostałyśmy już tylko we trzy: Tiina, Natalka i ja. Wczoraj nasza kuchnia po raz ostatni przeżyła najazd inostrańców, bo Tobi świętował swój ostatni wieczór w obszadze: przyszedł Erik, Simon, Kolja, a także nasze kochane i dawno nie widziane Caro i Susi. Znów ożyła palarnia, choć smutno zrobiło się, gdy Susi zabrała na pamiątkę nasze „skorogaworki” z toalety. Teraz siedzę w obszadze całkiem sama. Dziewczyny poszły na stołówkę, a ja sięgnę do naszej dobrze zaopatrzonej lodówki. Przedwczoraj Simon skończył 30 lat i zrobiliśmy mu party-niespodziankę. Było znów międzynarodowo, wielojęzycznie i wesoło. Najbardziej podobał mi się moment, gdy w gorącej dyskusji o polityce zaczęliśmy mówić w kilku językach naraz, jak komu wygodniej. Dialog składał się głównie z wypowiedzi po rosyjsku, niemiecku i angielsku. Na podstawie moich wrażeń z ostatnich dni wnioskuję, że jeśli zanurzyć się trochę w Moskwę, to można w niej żyć tak samo multikulturowo jak w Berlinie. Żyjący tutaj obcokrajowcy mają swoje ścieżki i swoje miejsca na moskiewskiej "mentalmapie" wydeptane tak samo, jak i wielonarodowi Berlińczycy.

25.05.2008, niedziela

No nie! Ale się tym Rosjanom wszystko układa w ostatnim czasie! Nie dość, że wygrali w piłkę nożną i w hokeja, to jeszcze ich Dima Bilan zajął pierwsze miejsce w konkursie Eurowizji!

24.05.2008, sobota

Wczoraj mieliśmy ostatni dzień zajęć w MosGU. Trochę smutno, ale ponieważ mam przed sobą jeszcze miesiąc pobytu w Moskwie, to nie czuję jeszcze tej atmosfery końca (którą z radością i ulgą odczuwa reszta grupy, chyba tylko poza Tobiasem). Po zajęciach pojechaliśmy do IOM, międzynarodowej organizacji ds. migracji, w której pracuje Graziella. Grazi przygotowała nam tam szereg spotkań z pracownikami i kierownikami różnych działów, którzy przygotowali prezentacje i opowiadali nam o przesiedleńcach, o programach integracyjnych, o wymaganiach wobec azylantów, o handlu ludźmi i o centrum pomocy jego ofiarom. Bardzo nam się podobało, było interesująco i profesjonalnie. Na pewno skorzystam na tej wizycie, bo udało mi się już wstępnie umówić na wywiady do mojej pracy dyplomowej i na przyjrzenie się warsztatom orientacji kulturowej dla emigrantów (serce etnologa zabiło mocniej, gdy padło to hasło). Później, w mniejszym gronie, poszliśmy do restauracji na naszą kolejną „międzynarodówkę”. Za stołem siedziało 5 osób, a każda z innego kraju: Graziella i Simon, Tobias, Dima i ja. Było głośno, wesoło i bardzo zrozumiale. Może właśnie dzięki temu, że każdy z nas był z innej części Europy i zbyt wiele było różnic, byśmy mogli się na nich koncentrować. A może to nasze ponadnarodowe cechy charakteru wzięły górę i rozumieliśmy się tak dobrze, bo jesteśmy zwyczajnie i po ludzku do siebie podobni i mamy podobne spojrzenie na życie. Ja sama od kilku dni żyję w silnych oparach kulturowego szoku po kolejnym zderzeniu z moją niemiecką (nie do końca niemiecką, ale niech już tak zostanie) grupą i jedyną osobą spośród moich Niemców, z którą mogę bezboleśnie komunikować jest właśnie Tobias: Niemiec z Freiburga, dziwne połączenie niemieckiej skrupulatności i słowiańskiej otwartości. Nasza grupa jest w rozsypce, bo semestr w Moskwie dobiegł końca. Caro i Susi wyprowadziły się do wynajętego mieszkania, obie dostały pracę w Rosji i nie będą już z nami dalej studiować. Andżelika wróciła do Berlina, Fredka wyjeżdża jutro, a Tobias w czwartek. Tiina na początku czerwca jedzie do Helsinek, Natalia odlatuje do domu w połowie czerwca, a ja zostaję na placu boju do końca czerwca: będę prowadzić badania, siedzieć w bibliotekach, chodzić na hipo i w przerwach po prostu leniuchować! Wspaniały plan!

19.05.2008, poniedziałek

Dziś wróciłam z Petersburga. Spędziłam tam cudowny weekend i wróciłam zmęczona, ale bardzo zadowolona. Miasto jest mniejsze od Moskwy o jakieś 6 milionów mieszkańców i to się czuje. Ludzie są spokojniejsi, milsi, a nawet się uśmiechają. Odpowiadają na pytania i nie pchają się w metrze. Nie strach przechodzić przez ulice – samochody zatrzymują się przed pieszymi. Jednym słowem – w tym mieście można by było żyć, gdyby nie klimat… Przyjechaliśmy na miejsce w sobotę o 4.30 rano. Od razu poszliśmy do kas kupić bilet powrotny. Kasjerka sprzedała nam bilet na bardzo późny pociąg, a na pytanie Dimy, czy jest prawdopodobieństwo, że pojawią się bilety na wcześniejsze pociągi, odpowiedziała z kamienną twarzą: „Prawdopodobieństwo jest, ale tak małe, że go nie widać”. Potem na piechotę zwiedzaliśmy centrum, przechadzaliśmy się po Newskim Prospekcie i obserwowaliśmy, jak miasto powoli budzi się do życia. Piękna architektura, zupełnie inna niż w Moskwie. Moda jakby bardziej zachodnia, szczególnie kobiety były mniej strojne niż w stolicy. Masy turystów, głównie ze Skandynawii, przemieszczały się po szerokich, wygodnych i równych chodnikach. Wszędzie czysto. Nikt nie pluje, nie rzuca kiepów pod nogi. Aż straszno. Największym szokiem było dla mnie metro. Zbiegając na stację już przygotowałam łokcie i nabrałam rozpędu – jakim zdumieniem dla mnie było, że ludzie spokojnie wchodzą i wychodzą z wagonów, a drzwi nie zatrzaskują się po upływie 30 sekund. Podobno od razu było po mnie widać, że przyjechałam z Moskwy. Weekend minął nam w podniosłym, sportowym nastroju – przyjechaliśmy tuż po sukcesie Zenitu i mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć szaleństwo Petersburżan: szaliki, flagi, reklamy i nieustające rozmowy o piłce nożnej. A wyjeżdżaliśmy wśród wiwatów na cześć rosyjskiego hokeja.

14.05.2008, środa

W moskiewskich księgarniach urzędnicy masowo wykupują portrety nowego prezydenta. Przy czym, gdy w jednej księgarni zabrakło dużych portretów, sprzedawczyni zaproponowała kupującemu wspólny portret Putina i Miedwiediewa – urzędnik nie chciał go kupić. Przecież nie wiadomo jeszcze, z której strony wiatr powieje… A ja w samym środku sesji, po nocach nie śpię: czytam, piszę, tłumaczę. Na szczęście mam dobrego redaktora swoich tekstów, no i – co najważniejsze – wreszcie to, czym się zajmuję, sprawia mi radość! Uczę się z przyjemnością i dlatego jestem dobrej myśli, co do wyników. No i ten upajający zawrót głowy po wykładach prof. Fursowa, kiedy okazuje się, że świat, w którym żyję, jest inny niż się wydawało.

13.05.2008, wtorek

Nie dość, że jestem przeziębiona, to jeszcze nadeszła kolejna fala kryzysu, wywołana… kryzysem innych. Moi Niemcy padają jak muchy przygnieceni rozczarowaniem, stresem i tęsknotą za porządkiem i systematycznością. Po wczorajszych kuchennych rozmowach jestem na nich zła i rozżalona! Niby wszyscy są tacy tolerancyjni, niby znają podstawy międzykulturowej komunikacji, a jednak nie potrafią się zdystansować. Z wieloma ich argumentami się zgadzam, i jeszcze jeśli dochodzą do tego ich kryzysu osobiste przesłanki, to nie ma o czym dyskutować, ale zarzut pod adresem wykładowców, że nie byli ciekawi nas i nie zrobili rundy zapoznawczej powalił mnie na kolana. Teraz ja jestem w kulturowym szoku i zastanawiam się, co jest ważniejsze na uniwersytecie: nauczyć się czegoś, czy się zaprezentować? Nie lubiłam swoich studiów w Niemczech, bo miałam wrażenie, że studenci zabierają głos bez potrzeby, dyskutują o niczym, za to używając wyrazów obcego pochodzenia i są straszliwie wyemancypowani względem profesorów. Wczoraj się dowiedziałam, że uniwersytet to dialog ludzi równych. No, to w takim razie możemy usiąść w kółeczku i sobie poopowiadać co chcemy, tylko czy my naprawdę mamy tyle samo do powiedzenia co nasi profesorowie? Może jednak trochę szacunku dla ich wiedzy i doświadczenia nie zaszkodzi poczuciu własnej wartości moich współstudentów? Chwilami mam wrażenie, że oni przyjechali tu, nie aby się czegoś nauczyć, ale żeby pouczyć Rosjan.

09.05.2008, piątek

Z prazdnikom! Z dniom pobiedy! Od rana wymieniałam życzenia z rosyjskimi znajomymi, dla których ten dzień zdaje się być dosyć ważnym. Na pewno wielu z nich nie myśli o tym święcie w imperialistycznych kategoriach (usłyszałam m.in. wyrazy radości z powodu „wspólnej Europy”, w której razem żyjemy w przyjaźni i pokoju), ale większości jakakolwiek historyczna refleksja jest obca. To jest, moim zdaniem, jednym z największych dramatów Rosjan. Ale – jako Polka – czuję się w obowiązku od razu dodać, że my także nie uporaliśmy się z naszym kompleksem ofiary i Mesjasza narodów. I daleko nam jeszcze do przetrawienia naszej historii. Wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, a i uczniowie w szkole śmieją się słysząc na lekcjach historii, że teraźniejszość można zrozumieć tylko znając przeszłość i że nie ma przyszłości bez przeszłości, ale to jest fakt. Historia kształtuje nasze myślenie o współczesnym świecie w o wiele większym stopniu niż chcielibyśmy to przyznać. Dzięki temu, że wraz z grupą Niemców żyję od paru miesięcy w Rosji lepiej poznałam nie tylko ich kultury, ale i moją własną. Kontakt z innymi kulturami to jak oglądanie siebie w lustrze. Tylko dzięki temu, co nas odróżnia jesteśmy w stanie określić samych siebie. I wciąż uczę się tego, by w kontaktach z innością nie kierować się emocjami. Szukać przyczyn, próbować zrozumieć. Tu nie chodzi o to, kto ma rację. Takich sporów nigdy nie uda się rozstrzygnąć. Są bezsensowne i niepotrzebne, wręcz szkodliwe. Narody, tak jak ludzie, mają swój instynkt samozachowawczy i wolę przetrwania. A historia Rosji jest nie mniej tragiczna niż historia Polski. Dopiero odkąd tu jestem zaczynam rozumieć, jak bolesne i traumatyczne było dla Rosjan ostatnich 20 lat. To nie była prosta droga od totalitaryzmu ku demokracji, której Rosja wciąż nie może pokonać, ale chaos, niepewność jutra i życie na krawędzi wojny domowej. A ocena rządów Putina (przy całej mojej niechęci do imperialnej polityki) też nie jest tak prosta i jednoznaczna jak mogłoby się wydawać na Zachodzie.

08.05.2008, czwartek

Dziś miałam jeden z najprzyjemniejszych egzaminów w swoim życiu, a polegał on na przeprowadzeniu zajęć ze studentami. Dostał mi się 2 rok pracy socjalnej, około 10 osób. Opowiadałam im o rozwoju etnologii i antropologii kultury, o definicji kultury i kluczowych pojęciach tej nauki. Jestem bardzo zadowolona z przebiegu zajęć: udało mi się wzbudzić ich zainteresowanie i zaktywizować ich. Sama się sprawdziłam w tej roli i już wiem, że na pewno właśnie tym chce się zajmować w przyszłości, no i zaliczyłam egzamin na piątkę. Choć profesor uprzedzał mnie, że na pewno studenci nie będą zainteresowani i nie będą brać udziału w zajęciach, to okazało się, że byli gotowi do współpracy, mieli własne przemyślenia, a temat ich zaciekawił. Myślałam, że po egzaminie rozpocznie się dla mnie długi weekend, ale okazało się, że muszę jeszcze przebrnąć przez trzy pary metodyki badań. Ale potem… dzień był pełen dyskusji, rozmów, podsumowań. Nasz pobyt tutaj powoli zbliża się do końca. Wprawdzie mam zamiar pozostać w Moskwie do końca czerwca, ale Andżelika i Friederike wyjeżdżają już pod koniec maja. Potem Tobias , Tiina, w połowie czerwca Natalka. Razem ze mną w Moskwie (ale już w swoim, wynajętym mieszkaniu) zostaną Caro i Susanne. Obie przerwą studia, bo znalazły pracę w Rosji. Poczucie końca naszej przygody narasta. Ci, którzy będziemy kontynuować naukę w Berlinie, znajdziemy się w zupełnie innej sytuacji. Nie będziemy tak bardzo zdani na siebie jak w Moskwie, nie będziemy razem mieszkać. Toteż coraz częściej dochodzi w naszych rozmowach do podsumowania tego, co tu przeżyliśmy. I choć wpadłam teraz w sentymentalny ton – jak zawsze, gdy coś się kończy, a przyszłość jawi się jako wielka niewiadoma – to nasza wieczorna nasiadówka w kuchni z dwiema butelkami szampanskogo była bardzo wesoła i optymistyczna. A jutro wielki prazdnik: przez miasto przejedzie parada czołgów, przelecą samoloty, a wieczorem niebo nad Moskwą rozbłyśnie od fajerwerków. Mamy zamiar w tym wszystkim uczestniczyć!

07.05.2008, środa

Wiem, że to już się staje nudne, ale w Rosji znowu prazdnujemy: 9 maja to Deń Pabiedy. Od jakichś dwóch lub trzech lat zwyczajem jest noszenie, na znak uczestnictwa w tym święcie, wstążeczek w pomarańczowo-czarne paski. Już teraz sporo ich się pojawiło, a będzie jeszcze więcej. W północnych rejonach Moskwy padał dziś rano śnieg. Pomimo to, w moim sercu maj, ale zdaje się, że tylko w moim. Zajęta własnymi sprawami dopiero dziś zauważyłam, że nastroje wśród moich współstudentów siadły. Może dlatego, że jesteśmy w połowie sesji, a terminy oddania prac zbliżają się nieuchronnie? A może to kolejna fala kryzysu na tle kulturowym? A może, jak sugerowała dziś Carolin, po prostu wielu z nas nie wie, co ma dalej w życiu robić... Ja i Caro, każda oddzielnie, zaplanowałyśmy dziś potężnie spóźnić się na zajęcia i dlatego natknęłyśmy się na siebie w kuchni, gdy wszyscy już wyszli. Udało nam się zjeść najspokojniejsze i najbardziej domowe śniadanie od wielu miesięcy – łagodna muzyka z radia, spokój i cisza na korytarzu, kubek kawy i kanapki, a do tego rozmowy o kryzysach, problemach, planach, rozczarowaniach. Brzmi strasznie, ale to była bardzo ciekawa i krzepiąca rozmowa. Caro otworzyła mi oczy na to, że jedynymi osobami odpornymi na akademickie stresy i nagłe wolty naszych profesorów jesteśmy ja i Andżelika – pewnie dlatego, że jako jedyne przeszłyśmy pełen tok nauczania na Wschodzie. Niemieckim studentom trudniej się przystosować. Po południu natomiast ucięłam sobie godzinną pogawędkę z Tobiasem. On też przeżywa chwilowy kryzys, na tle tożsamościowym. Tobias ma naukowe podejście i opisał swoją chandrę posługując się modelem socjalizacji jednostki według A. I . Kowalowej. Wczoraj i dziś miałam konsultacje ze swoją naukową opiekunką, Niną Anatoljewną. Jestem zachwycona faktem posiadania tak wspaniałej promotorki! Dogadujemy się bardzo dobrze, zarówno w kwestiach naukowych, jak i międzyludzkich. Dostałam nowy zastrzyk energii i motywacji, a moje dotychczasowe wysiłki zostały przez nią dobrze ocenione. Oby tak dalej!

05.05.2008, poniedziałek

Trzy dni spędzone z dala od Moskwy to był prawdziwy odpoczynek dla zszarganych stołecznym tempem życia nerwów! Żadnego metra, żadnych tłumów, a ludzie jakby trochę sympatyczniejsi. Pojechaliśmy we trójkę: Natalia, Dmitrij i ja. Zatrzymaliśmy się w hotelu Zarja, blisko centrum. Właściwie bardzo blisko –cały Wladimir nie jest większy od moskiewskich Weszniaków. Wszystkie zabytki i atrakcje turystyczne są położone przy głównej ulicy. Pogoda dopisała i chyba przez to mieliśmy wrażenie pobytu w nadmorskim kurorcie (tylko morza nie było). Odróżnieniem od Moskwy był nie tylko częsty uśmiech i znacznie lepsza (choć daleka od doskonałości) obsługa w lokalach gastronomicznych, ale i znacznie gorsze samochody. Ceny zaskakująco niskie, dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, jak drogo jest w Moskwie. Drugi dzień spędziliśmy w Suzdalu, który jest oddalony tylko o pół godziny jazdy od Wladimira. Jest mniejszy i bardzo malowniczy. Turystów więcej niż miejscowych, a mimo to bardzo przyjemnie. Trzeci dzień znów we Wladimirze. Natalka nie miała ochoty wracać do Moskwy, a ja – bardzo! Narzekam na tę Moskwę straszliwie, ale czuje się w niej już zadomowiona. Zresztą, to narzekanie, to typowa cecha Moskwiczy.

02.05.2008, piątek

Nastąpiły święta majowe, a wraz z nimi cisza i spokój na wtorom etaże naszej obszagi. Tobi poleciał do Niemiec, Susi i Caro do Kijowa, Andżelika już od tygodnia jest w Berlinie, a ja i Natalka jedziemy dziś do Wladimira i Suzdala. W domu zostaną tylko chora Fredka i Tiina. Wczoraj było święto pracy i czuje lekki wyrzut sumienia, że w celach poznawczych nie włóczyłam się po mieście – podobno były parady i fajerwerki. Wybrałam jednak towarzystwo koni i dzieciaków – pojechałam na hipoterapię. Tym razem występowałam w nowej roli – „koniowoda”. Bardziej mi to odpowiada niż trzymać chore dzieci, żeby nie pospadały. Mam dzięki temu lepszy kontakt ze zwierzakiem. Pierwszy koń, Major, ogromny i ciężki, od razu wyczuł, że jestem nowa i robił, co chciał. Z Miecztą było już lepiej, a z trzecim konikiem, brzydkim Ati (naprawdę brzydki i nieproporcjonalny konik, dlatego go lubię) było już świetnie. Jak z grzecznym psem na smyczy.

30.04.2008, środa

Wczoraj poszliśmy w kilka osób na „Jezioro Łabędzie”. To był nasz urodzinowy prezent dla Tobiasa. Piękna scenografia, piękne kostiumy i wszystko piękne, ale tak naprawdę nie jestem wielbicielką baletu. Bardziej zainteresowała mnie – jak zawsze fatalna – organizacja przepływu masy widzów. Najpierw kontrole przy wejściu na teren Kremla, potem kontrole w teatrze, w rezultacie połowa publiczności się spóźniła i nie została wpuszczona na swoje miejsca i te masy kłębiły się podczas pierwszego aktu na balkonie, bo tylko tam wpuszczały jeszcze srogie panie bileterki. Wybuchło przy tym mnóstwo kłótni, było hałaśliwie i chaotycznie. Moi Niemcy w szoku. A potem na Twerskiej były ćwiczenia do parady wojska na 9 maja. Wielkie narodowe święto, jeszcze jeden prazdnik do kolekcji. Naprawdę, mam wrażenie, że Rosjanie ciągle coś świętują. Ulica zapchana była czołgami i różnego typu pojazdami wojskowymi, niektóre wiozły pociski (makiety czy prawdziwe? – ciekawe). Oczywiście szpaler wojska i milicji dla ochrony. Tu się niczego nie robi dla ludzi. To święto też będzie bardziej dla prestiżu władzy niż dla uciechy mas. Ale masy też się dobrze bawią. Wszyscy fotografowali się na tle czołgów. My także, tylko Fredka odmówiła, twierdząc, że to wszystko są zabawki dla chłopców, rakiety na czołgach to fallusy i ona nie jest tym zainteresowana. Pierwszego maja też będzie wielkie święto i pomimo, że połowa grupy wyjeżdża na majówkę w rodzinne lub inne strony, to pozostali wybierają się na parady. Ja raczej pójdę na hipoterapię.

29.04.2008, wtorek

Dziś są urodziny Tobiasa, ale świętowaliśmy je już przedwczoraj. Wtedy to nastąpiło uroczyste otwarcie sezonu letniego. Urządziliśmy bardzo przyjemny piknik na boisku sportowym na naszym kampusie. Przyszło paru gości z zewnątrz i dziewczyny z naszej ruskiej grupy, była gitara i śpiew, sport na świeżym powietrzu i doskonałe humory. Długo po zachodzie słońca zabraliśmy wszystkie rzeczy i przenieśliśmy się do obszagi, gdzie mogliśmy świętować dalej. Zachowaliśmy się jak prawdziwi Niemcy, czyli zostawiliśmy po sobie nieskazitelny porządek, zebraliśmy wszystkie śmieci i uczesaliśmy trawę. Następny dzień za to był katorgą. Przyjechał nasz niemiecki profesor z Berlina, zrobił nam 4-godzinny wykład o prawie socjalnym w Niemczech i zaprosił na kolację do pobliskiej włoskiej restauracji. Tam wyjaśniliśmy mu, że nie zawsze jesteśmy tacy apatyczni i właściwie, to jesteśmy doskonałymi, pilnymi studentami. Okazało się, że on też spał niewiele po przylocie i prawie sam zasnął na swoim wykładzie. Cóż, wszyscy jesteśmy przecież tylko ludźmi. W ogóle ostatnie dni minęły nam bardzo intensywnie, np. w sobotę byłam z Natalką w centrum. Zwiedziłyśmy po raz kolejny Arbat, dałyśmy się sportretować i poszłyśmy do kina. A jeszcze wcześniej kupiłyśmy bilet do Wladimira – spędzimy tam długi majowy weekend!

24.04.2008, czwartek

Właśnie wróciłam z zajęć hipoterapii. Tym razem na zajęciach były dzieci autystyczne, ale całkowicie sprawne ruchowo, więc nie zmęczyłam się tak trzymaniem ich w odpowiedniej pozycji jak poprzednim razem. Nadal jednak uważam, że trzy godziny hipoterapii to porażająca dawka sportu (szczególnie, że rano po wyjściu z metra poszłam w złą stronę i musiałam obejść dookoła calutki hipodrom. Obejrzałam sobie przy okazji trening na koniach wyścigowych). Oprócz tego, że biegałam dziś w kółko po maneżu, to jeszcze czyściłam konie w stajni. Wszyscy byli szczęśliwi: Igor i Natasza – że sami nie muszą tego robić, a ja – że mogę! Stajnia to najprzyjemniejsze miejsce, mogłabym tam siedzieć godzinami. Są tam też psy i koty. Dla mnie pełnia szczęścia: po zajęciach usiadłam przed stajnią na słońcu, obok mnie biały stareńki kundelek, z drugiej strony mały czarny kotek, za mną konie. Po co ja się w ogóle uczę, skoro jestem stworzona do życia na wsi?! Wiosna idzie i nasza zfeminizowana grupa szaleje. Od dwóch dni dziewczyny biegają po salonach krasoty, a dziś doszło do małej rewolucji: Fredka postanowiła nauczyć się robić makijaż! Tiina wymalowała ją nie do poznania i coś mi się zdaje, że jutro Fredka – po planowanych zakupach kosmetycznych – przystąpi do samodzielnej nauki. Jesteśmy w Rosji dopiero od trzech miesięcy. Aż strach pomyśleć, do jakiego stopnia przeobraziłyby się nasze Niemki po rocznym pobycie!

23.04.2008, środa

Tutaj każdy dzień jest inspirujący. Ciekawych tematów nigdy nie zabraknie! Dziś poszłam na pocztę - z przeczuciem, że bez jakiegoś ekstremum się nie obejdzie. Moja czujność wzrosła, gdy zobaczyłam, że cała kolejka składa się z dwóch osób. Chciałam kupić kopertę i znaczki, żeby wysłać list. Koperty są, ale tylko w jednym okienku. Przeniosłam się do tego okienka i musiałam swoje odczekać, choć nikogo przy nim nie było. Wreszcie, gdy pani w okienku uznała, że już poczułam, kto tu jest ważny, zaoferowała mi kopertę w kwiatki. Białych kopert na poczcie nie było. Niestety, ponieważ wysyłałam list urzędowy, to musiałam udać się do kiosku po białą kopertę. Tam był nawet niezły wybór kopert. Wróciłam na pustą pocztę i ustawiłam się przed okienkiem. Wtedy pani na mnie nakrzyczała, że niby co, czy ja czytać nie umiem, przecież jest napisane, że okienko nie pracuje! Okazuje się, że spośród czterech obecnych pań tylko jedna zajmowała się czynnościami pocztowymi: pozostałe zmieniały filtr w akwarium z rybkami.

21.04.2008, poniedziałek

Od rana walczę ze zniechęceniem. Deszczowa pogoda utrzymuje się już tak długo, że zapomniałam jak wygląda słońce. Na dodatek mam dużo pracy i mało zapału, a widok brudnych naczyń porzuconych w zlewie przez moich współstudentów doprowadza mnie do szału! Mam stan podgorączkowy, łamie mnie w kościach i bolą mnie plecy. W tym opłakanym stanie udało mi się odrobić rosyjski i dowlec się do lóżka. Teraz będę z przyjemnością chorować, rozczulać się nad sobą i - zawinięta w zielony wełniany szalik i kołdrę – oglądać łzawe bollywoody.

20.04.2008, niedziela

Nocowanie u Grazielli to było coś w rodzaju wakacji w środku wakacji. Cały mój pobyt w Rosji traktuję jako radosne odstępstwo od normy - a wczoraj znalazłam się na dodatek w przytulnym mieszkaniu, pełnym kolorów, sprzętów, drobiazgów. Co za odmiana w porównaniu z naszą akademikową, szarawą rzeczywistością! Zatęskniłam za własnym kątem. A w Berlinie czeka mnie kolejny akademik… Kiedy wypowiedziałam to głośno, to Graziella przypomniała mi, że przecież już to wszystko wypróbowałam, że miałam i mieszkanie, i pracę, więc teraz mogę jeszcze pożyć chwilkę „po studencku”. Racja! Mieszkanie i pracę będę jeszcze mieć, a te studia to zapewne już ostatnie w moim życiu. Grazi i Simon mieszkają przy stacji Studenczeskaja niebieskiej linii metra. Tuż obok jest Moskwa City, nowoczesny gigant. Drapacze chmur, stal i szkło. Prace budowlane trwają tam po 24 godziny na dobę, całość jest rzęsiście oświetlona i sprawia imponujące wrażenie. Z okna mieszkania Grazielli widać Kutuzowski Prospekt, pełen markowych butików, i nieprzerwane strumienie samochodów. Po raz kolejny zdumiewaliśmy się tym, jak wiele jest w Moskwie, w porównaniu z innymi miastami Europy, bardzo drogich samochodów: dżipy, samochody sportowe, limuzyny… a na ulicach dziury, a na chodnikach rwące potoki po deszczu. Ponieważ leje nieprzerwanie od kilku dni i nie chciało nam się brodzić w kałużach, to wróciliśmy do ich mieszkania na „nocne międzynarodowe rozmowy”. Zabawne było dla mnie, jak multikulturowe jest ich mieszkanie: książki po duńsku, włosku, angielsku, niemiecku i rosyjsku, lavazza i mołoko obok siebie na półce w kuchni, hiszpańskie potrawy na kolację, meble z Ikei, (które są już w każdym zakątku świata), ale socjalistycznie obtłuczona wanna. I w środku tego wszystkiego prawdziwie bratnie dusze - gospodarze tego przybytku!

19.04.2008, sobota

Sobota, czyli – przypominam – dla nas dzień ciężkiej pracy umysłowej, żaden tam weekend! Przez ostatnie dni zajmowałam się niemal wyłącznie nauką, we wszelkich jej przejawach: oprócz przyjmowania na wykładach codziennej porcji wiedzy i siedzeniem do nocy nad książkami, byliśmy w kolejnej organizacji społecznej – firmie „Socjalne innowacje”. Co to właściwie za organizacja, nie wiadomo. Osiedlowy klub wzajemnej pomocy, firma nastawiona na zysk, sekta czy organizacja pomocy – wszystko po trochu. Zdaje się, że jeden człowiek dowodzi „osiedlowym imperium”. Nie wiem, co o tym myśleć, wszyscy wyszliśmy stamtąd nieco skołowani. Dziś poszłam z Tobiasem na konferencję aspirantów naszego uniwersytetu. Poziom bardzo różny (szczególnie poruszyły nas wystąpienia aspirantów z katedry filozofii polityki – to były wystąpienia propagandowe, a nie naukowe analizy). Miałam wrażenie, że nikt tam nikogo nie słuchał, bo całą niemal publiczność stanowili aspiranci – każdy koncentrował się na swoim wystąpieniu. Dopóki jeszcze nie wystąpili, to przygotowywali się i powtarzali swoje teksty, a potem, rozluźnieni, wyłączali się, albo rozmawiali między sobą. Nie bardzo widzę sens organizowania takiej konferencji, można się było ograniczyć do publikacji tekstów. Wieczorem, po zajęciach, pojadę do Grazielli. Umówiłyśmy się na nocną włóczęgę po Moskwie.

15.04.2008, wtorek

Cudowny dzień. Siedzę sobie na zielonej sofie w kuchni, każdy śpi albo się uczy w swoim pokoju, nikt mi nie przeszkadza. Cudowna, błoga cisza nastała w naszej obszadze. Pewnie też bym teraz spała, gdybym nie była taka podekscytowana! Byłam dziś na wagarach. Nie do końca na wagarach, bo się już wczoraj usprawiedliwiłam. Po prostu zamiast pójść z samego rana na rosyjski, ja pobiegłam na zajęcia hipoterapii! Umówiłam się z Igorem, znajomym aspirantem z naszego uniwersytetu, że odwiedzę go w organizacji, w której pracuje i poprzyglądam się, jak wygląda hipoterapia. Miałam tylko patrzeć, ale dziś okazało się, że wolontariuszka, która miała mu asystować, nie mogła przyjść i w rezultacie asystentką byłam ja! Musiałam iść po jednej stronie konia i podtrzymywać chore dzieci, żeby nie pospadały, a czasami pomagałam im zmieniać pozycję. Igor szedł po drugiej i robił z nimi ćwiczenia. Zmachałam się okrutnie, bo raz, że biegałam po maneżu przez trzy godziny, a dwa, że te dzieciaki są strasznie silne. Dziś było ich czworo, wszystkie z porażeniem mózgowym. Najmłodsza, Zosia, ma półtora roku, a najstarszy 10 lat. To bardzo trudna i ciężka praca – zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A nadążyć za koniem podtrzymując równocześnie siedzące na nim dziecko, to wcale nie takie proste, jak się wydaje. Tym bardziej podziwiam Igora, który zajmuje się tym od 4 lat i wkłada w tą pracę całe serce. To widać od razu. Byłam zadziwiona tym, jak zmienił się wchodząc na maneż: pełna koncentracja, odpowiedzialność, każdy ruch obliczony, a jednocześnie od razu zaczyna rozmawiać z dziećmi: jedne go rozumieją, próbują komunikować, inne nie są na tyle rozwinięte, ale wszystkim potrzebne jest, aby mieć z nimi stały kontakt. Każde dziecko jest inne i każdy koń jest inny, trzeba umieć pogodzić ich temperamenty i potrzeby. Po zajęciach sama pojeździłam przez chwilę na oklep, poczyściłam konie i zaprowadziłam jednego do stajni. Dziś pracowały trzy konie: Parlament, Mieczta i Malina. Umówiłam się z Igorem, że będę robić u nich praktykę: raz w tygodniu, w środę, będę przyjeżdżać rano i pracować z nim na jego zmianie. Dał mi podręcznik do hipoterapii po polsku i do przyszłego tygodnia muszę go przeczytać. Jestem zachwycona! Będę robić coś pożytecznego i satysfakcjonującego zarazem.

14.04.2008, poniedziałek

Mężczyźni w Rosji uwielbiają buty z długimi noskami. Ta moda utrzymuje się od lat. Niestety. Czarnych skórzanych kurtek jakby mniej się zrobiło, a w kwestii butów na Wschodzie bez zmian… Wczoraj wyrwałam się spod ciepłych skrzydełek mojej grupy i korzystając z wolnego dnia spotkałam się na mieście z Graziellą i Simonem. Poszliśmy razem do Nowej Tretjakowskiej Galerii. Zobaczyłam mnóstwo słynnych obrazów, na czele z „Czarnym kwadratem” Malewicza. Po takiej dawce kultury poszliśmy do Parku Gorkiego (Parku Kultury) i tam – pełen relaks: strzelnica, beczka śmiechu i ta potworna kolejka, na której tylko zamknęłam oczy, wbiłam się w siedzenie i modliłam się, żeby ta przejażdżka skończyła się jak najszybciej. To był wspaniale spędzony dzień, prawdziwie miejski wypoczynek w kwietniową niedzielę. A dziś miałam przeprawę z biurokracją i siłami wyższymi: wyskoczyłam „na chwilkę” skopiować dowód i wysłać faks. Prawie trzy godziny mi zeszły na bieganiu od korpusu A do korpusu 6 i znów do korpusu A i potem do korpusu 3, a w samych tych budynkach jeszcze biegałam po piętrach, a na piętrach od pokoju do pokoju. Niesamowite. Żeby wysłać faks musiałam mieć zgodę dziekana, a i tak jeszcze trzy inne osoby chciały wiedzieć, co wysyłam i do kogo i po co. Najgorsze było jednak to, że w rezultacie i tak nie udało mi się wysłać tego faksu. Założyłam sobie wczoraj skype’a. Zostałam do tego zmuszona, bo wszyscy moi współstudenci komunikują się w ten sposób i od paru dni dowiadywałam się o wszystkim ostatnia. Postanowiłam włączyć się w ten technologiczny przepływ informacji i od wczoraj szukam w swoim komputerze mikrofonu… Jestem zdania, że to nie potrzeba, a lenistwo jest matką wynalazków. Najpierw krzyczeliśmy do siebie przez kontakt, potem dzwoniliśmy na komórki (rozmowy „międzypokojowe”), a teraz mamy nowe, doskonalsze medium.

12.04.2008, sobota

Opiat’ z prazdnikom, przyjaciele! Dziś przypada kolejne święto: Dzień Kosmonautyki. Bohaterem tego dnia jest oczywiście Jurij Gagarin, wzór dla ludzi wszelkiej profesji i każdego pokolenia. Pojechaliśmy w 6 osób na wycieczkę, a raczej w pielgrzymkę, do miejsca, w którym zginął słynny kosmonauta. Wyjazd był zorganizowany przez organizację społeczną zajmującą się ludźmi starymi i inwalidami. Jeżdżą tam co roku, a zapoczątkował to 15 lat temu niepełnosprawny turysta, który trasę z Moskwy do tego miejsca pamięci (położonego 21 km od miasta Kirżacz) przebył na swoim wózku inwalidzkim. Po długiej jeździe autokarem (zapchane drogi, wszyscy mieszkańcy stolicy jadą na dacze) dojechaliśmy na miejsce: wielki parking w lesie, asfaltowa droga od parkingu wgłąb lasu, tam na polanie pomnik, a obok brzózka, która nosi ślady po uderzeniu samolotu. Wysiadając zagadnęłam jedną panią o kwiaty, które przywiozła ze sobą. Odpowiedziała: „oczywiście, a jakże to bez kwiatów?! Przecież to kompleks memorialny!” Już zrobiło mi się nieswojo, bo myślałam, że to bardziej muzeum niż cmentarz. Ludzi musiało tam być od rana sporo, bo i kwiatów na pomniku nie brakowało. Wszystko odbyło się uroczyście, z przemowami. Trochę to było wzruszające, bo wszyscy ci ludzie nie tylko chcieli oddać cześć wielkiemu bohaterowi narodu, ale i zaczerpnąć sił, aby za jego przykładem pokonywać trudności swojego wieku lub swoją niepełnosprawność w codziennym życiu. W międzyczasie przyszła jeszcze jakaś młoda para ze ślubnym orszakiem: robili sobie zdjęcia na tle pomnika i pili szampanskoje. Następnie musieliśmy (zgodnie z ruchem wskazówek zegara) obejść pomnik i podejść do brzozy – wszyscy jej dotykali, bo brzoza nabrała „mocy” od Gagarina. Wzdychali i opłakiwali przedwczesny zgon swojego bohatera, a całość coraz bardziej przypominała kult świętego. Wokół brzozy pozawieszane były wstążeczki, które pielgrzymi zostawiali, „aby tu jeszcze powrócić”. Gdy wróciliśmy na parking, to organizatorzy rozpalili malutkie ognisko, przygotowali kanapki, wódkę i wino, a trzy starsze panie zaczęły śpiewać piosenki o kosmosie i życiu na Marsie. My zmieszaliśmy się z grupą: ja i Tobias słuchaliśmy recytacji wierszy (całkiem niezłych) pewnego starszego (aczkolwiek jeszcze nie starego) pana. Potem spakowaliśmy się do autokaru i wróciliśmy do Moskwy. Teraz kwitnie nasze codzienne akademikowe życie: Susi ugotowała obiadokolację, którą spożyliśmy wspólnie, następnie każdy zasiadł przed swoim komputerem, a za jakiś czas będziemy razem oglądać ruskie filmy.

10.04.2008, czwartek

W naszej kuchni znów było przemeblowanie. Teraz sofa stoi na środku, niedaleko drzwi balkonowych, a przed sofa, przy ścianie stoi… telewizor. Został nam użyczony niedawno przez administrację. Tyle czasu marzyliśmy o telewizorze: wiadomości, ćwiczenie języka, ja miałam nadzieję na jakieś seriale kryminalne – i co? Nikt go nie ogląda, telik stoi martwy od dwóch dni. Odzwyczailiśmy się po prostu. Przed wyjazdem do Moskwy berlińscy i warszawscy znajomi ostrzegali mnie, że Rosjanie nie lubią Polaków, żebym uważała. Toteż rzeczywiście, parę dni uważałam. Potem przekonałam się, że Rosjanie o wiele sympatyczniej reagują, gdy wiedzą, że jestem z Polski. A kilka razy pytali mnie nawet z żalem: „czy to prawda, że Polacy nas nie lubią?” Wtedy myślę sobie: cholerna polityka! Co z tego, że tam na górze nie potrafią się dogadać, że sprzeczność interesów, itd. Zamiast budować mosty, my znów stawiamy mury. Wczoraj na przykład: Ksenia załatwiła nam przez swoją znajomą wejście na otwarcie festiwalu filmowego i na pokaz japońskiego horroru. Ta znajoma, Nastja, bardzo lubi niemiecki, Niemcy i Niemców. Była zachwycona, że nas poznała. A gdy dowiedziała się, że jestem z Polski, to od razu wykrzyknęła: „Słowianka! Nasza krew!” Czyli: Niemcy to obcy, a ja swojaczka. Niemal jestem w domu. Co do japońskiego horroru, to Japończycy mnie przerażają swoimi skrajnościami: albo przebierają się za postaci z filmów animowanych, albo smagają się nożami przez bite dwie godziny i wypruwają sobie flaki. Ten horror nawet nie był straszny, przestałam się bać po 10 minutach, bo to przestało być realistyczne, a zaczęło być śmieszne. Kolejny kulturowy dystans, kolejny dowód na to, że emocje też zależą od kontekstu kulturowego. Rosyjska (i niemiecka) publiczność po najkrwawszych scenach biła brawo, nie dlatego, że jej się podobało, ale żeby odreagować, zdystansować się od tego. Nikt nie chciał „zanurzyć” się w tym filmie, nikt nie chciał oderwać się od swojej rzeczywistości. A niedawno oglądałam w Internecie fragment starego filmu Bollywood, w którym występował wampir: roztańczony, przesadnie wymalowany, machał rękoma i śpiewał, a wtedy główna bohaterka umierała ze strachu. Jaka powierzchowna jest ta nasza „globalizacja”: wprawdzie oglądam w Rosji japoński horror, a za pośrednictwem Internetu indyjski, ale do zrozumienia emocji Japończyków i Hindusów jeszcze mi bardzo daleko.

08.04.2008, wtorek

Spotkałam się dziś z Graziellą, poszłyśmy razem na obiad. Opowiadam jej o nowopoznanych rosyjskich studentach: „i oni są tacy.. no, wiesz, tacy…” a Graziella spontanicznie dopowiada: „normalni.” Zaczęłyśmy się śmiać, bo wyszło szydło z worka, my tez jesteśmy pełne uprzedzeń. Usprawiedliwiamy się przed sobą wzajemnie, aż wreszcie Graziella mówi zrezygnowana: „cały czas staram się ich zrozumieć. Ale już jestem tym zmęczona.” I w tym momencie tamy puściły: wyrzuciłyśmy z siebie wszystko, co nam na duszy leżało, wszystko, co nas w Moskwie denerwuje, zadziwia i przeraża. Pierwsze miejsce w naszym rankingu zajmuje metro: miejsce, w którym ludzie potwornieją. Drugi jest wszechobecny smrodek. Trzecie miejsce należy się toaletom – wszystko się w Rosji zmienia, a kible jakie były, takie i są. I pewnie takimi jeszcze długo pozostaną. Po powrocie do akademika pozostałam w oparach szoku kulturowego. W ramach zajęć z interkulturowej komunikacji dostaliśmy zadanie domowe: wypisać przykłady sytuacji, w których Rosjanie i Niemcy zachowują się zupełnie inaczej. To zadanie – w stu możliwych wariantach – dostajemy na każdym przedmiocie. Postanowiliśmy raz zrobić przyjemność też sobie - a nie tylko naszym wykładowcom – i nakręcić film. Dziś właśnie urządziliśmy sobie plan zdjęciowy. Zagraliśmy cały szereg scen (przy jednej z nich wykorzystaliśmy nawet nasz akademikowy sklepik). Pozostał jeszcze montaż. Mam wrażenie, że nasza produkcja okaże się hitem! Wczoraj byliśmy w dwóch państwowych organizacjach społecznych. Pierwsza – coś w rodzaju osiedlowej świetlicy, także dla niepełnosprawnych dzieci – zrobiła na mnie nienajlepsze wrażenie. Ale drugą organizacją jestem oczarowana i być może odbędę tam praktykę w czerwcu. Jeśli jeszcze będę miała siłę na cokolwiek, na razie nie mam energii w nadmiarze. Wszystko zużywam na naukę.

05.04.2008, sobota

Administratorka akademika powiedziała mi dziś, że karaluchów nie ma, odkąd pojawiły się telefony komórkowe. Parę dni temu uskarżałam się na to, że życie toczy się wolniej, spokojniej i że jest… nudnawo. Wystarczyło parę dni odczekać i znów wszystko jest jak być powinno: chaotycznie, spontanicznie i różnorodnie. Dziś, po zajęciach, rozbiegliśmy się wszyscy, każdy w swoją stronę. Ja spotkałam się z Igorem, aspirantem z naszego uniwersytetu, który chciał się uczyć niemieckiego. Spotkaliśmy się na stacji Kuznieckij Most i ledwo zdążyliśmy się sobie przedstawić (dotąd tylko korespondowaliśmy ze sobą), już zadzwonił Tobias, że jest w pobliżu i zaraz do nas dojdzie. Razem poszliśmy kupić bilety do teatru, dobiła do nas Natalia, a potem Dima, kolega Tobiasa. Nie udało mi się spędzić jednego dnia z dala od swojej grupy, ale i tak było bardzo miło. Byliśmy wszyscy razem na hiszpańskiej sztuce „Nauczyciel tańca” w jednym z większych teatrów Moskwy – Mossowiecie. Jak przystało na studentów mieliśmy najtańsze i najgorsze miejsca na balkonie, ale to też miało swój niepowtarzalny urok. Tak bardzo się cieszę, że tu jestem!

03.04.2008, czwartek

Wot, kakaja dyscyplina! Stoję sobie wczoraj wieczorem na balkonie, już po zajęciach, i spokojnie palę papierosa. Nagle usłyszałam dzwonek na lekcję i moim pierwszym odruchem było zgasić papierosa i wejść z powrotem do kuchni. Po ułamku sekundy zorientowałam się, że przecież jestem w akademiku i odpoczywam. Zachowałam się niczym pies Pawłowa! Pierwszego kwietnia, we wtorek, był Deń Duraka czyli prima aprilis! Tego dnia mieliśmy akurat rosyjski i wymyśliliśmy, że zamienimy się tożsamościami. Kiedy nasza wykładowczyni pytała kogoś o coś, to zgłaszała się inna osoba. Było bardzo zabawnie. A tego samego dnia wieczorem poszliśmy w kilka osób na koncert Zemfiry na stadion olimpijski. Ludzi masa, dziesiątki tysięcy. Na szczęście mieliśmy miejsca siedzące na balkonie, nie musiałam się ściskać w tłumie. I tak było mi niedobrze od patrzenia w dół, miałam wrażenie, że zaraz spadniemy. Koncert był bardzo dobry i trwał prawie cztery godziny – Zemfira dała chyba ze trzy bisy, widać było, że jest zachwycona. Po koncercie nie wypuszczali wszystkich naraz, żeby metro się nie zapchało. Nawet z głośników padały takie informacje. I wtedy Zemfira znów wyszła na scenę i grała dla tej części, która została. Ja już dawno chciałam iść do domu, marzyłam tylko o ciepłej pościeli, ale reszta grupy szalała. No, ale dzięki temu, że zostaliśmy jeszcze trochę dłużej tłum się przerzedził i musieliśmy przepuścić tylko jeden pociąg, w następny już się zmieściliśmy! Metro w godzinach szczytu to w ogóle jest jakiś koszmar. Pociągi podjeżdżają co 2 minuty, ale chętnych jest więcej niż miejsc. I ludzie się wciskają, dopychają łokciami, niektórzy nie mogą wyjść, bo tłum już się pakuje do środka - a to dlatego, że motorniczy nie czeka, aż wsiądą wszyscy, tylko po upływie pół minuty po prostu zamyka drzwi i odjeżdża. Ostatnio jakoś dużo osób nas odwiedza w naszej obszadze. Byli u nas już Ksenia i Anton, studenci, u których byliśmy jako goście na lekcji niemieckiego. Ksenia urodziła się w Kirilsku, na wyspie w rejonie sachalińskim. O tych kilka wysp toczy się spór między Rosją a Japonią. Niesamowite rzeczy opowiadała o życiu tam, to naprawdę na końcu świata. Ciekawym było posłuchać, dlaczego zdecydowała się na studia w MosGU, przecież to prywatny uniwersytet. Chciała studiować na państwowym uniwersytecie, bo to naturalnie większy prestiż, ale twierdzi, że żeby się tam dostać, trzeba być albo geniuszem, albo zapłacić ogromną łapówkę. A potem jeszcze płacić za każdy egzamin w sesji. Wybrała MosGU, bo wprawdzie płaci za naukę, ale przynajmniej z góry wie ile i za co. A przy okazji: cały nasz uniwersytet jest prywatną własnością naszego rektora... A dziś była u nas Natasza Szabrowa. Razem zjedliśmy jeden z naszych wspólnych (rodzinnych już niemal) posiłków, potem Tina obcięła jej włosy, a później urządziły z Natalką koncert gitarowy. To jest naprawdę niesamowite, wszyscy tutaj grają i śpiewają! Co do nauki, to już od dawna nie wiem, w co ręce włożyć. Mam cały spis zadań, ale on jest jak Hydra: jedno zadanie zrobię i już pojawiają się trzy na jego miejsce. Dziś prezentowałam swój temat pracy dyplomowej u mojej faworytki, Niny Anatoljewny. Po fascynującym Fursowie jest to drugi tak znakomity wykładowca tutaj. Mieliśmy z nią dziś trzy „pary”, a mimo to czas upłynął szybciej niż na jednej „parze” informatyki. Nina Anatoljewna bardzo mnie chwaliła i w pełni zaakceptowała mój temat i konspekt. Jestem z siebie dumna. Ponadto mamy już dwa zaliczenia: u profesora Fursowa i u profesora Usmanowa. U niego zaliczenie było w formie „dełowoj igry”. Każdy wymyślał swój nowatorski projekt społeczny i wzajemnie się ocenialiśmy – ale z podziałem na role! Raz byłam konserwatystą, raz innowatorem, potem analitykiem, etc. Profesor był zachwycony i powiedział, że już od pięciu lat nie miał tak wspaniałej „dełowoj igry” na swoich zajęciach. Opowiedział o tym wszystkim wykładowcom!